poniedziałek, 5 grudnia 2011

Rozważania o przyszłości.

Hej!

Wybaczcie kolejne opóźnienie na blogu. Jest ono spowodowane brakiem sił, chęci do czegokolwiek i weny.
Możliwe jest nawet chwilowe zawieszenie bloga, po to, abym mógł skupić się na przygotowaniach do sesji i miał czas sklecić kilka opowiadań.

Jako dobry nałogowiec regularnie dostraczam sobie kolejne działki mych nałogów. Są to komputer, papierosy, po części pisanie i najważniejszy z nich-czytanie.
Dorwałem więc ostatnio 451° Farenheita. To wspaniała książka science-fiction z ciekawą fabułą, interesującymi postaciami i tym, co najważniejsze dla tego wpisu, a mianowicie niesamowitą wizją świata.

Akcja dzieje się w niezbyt odległej przyszłości, gdzie ludzie organiczyli swe życie do ciągu prostych przyjemności, natomiast książki są palone przez strażaków.
Jest to straszna wizja świata, a co najgorsze niesamowicie prawdopodobna. Szeroko pojęty cywilizowany świat coraz bardziej głupieje. Kolejne pokolenia sięgają po książkę z rosnącą niechęcią i wcale nietrudno znaleźć takich, którzy przeczytali w swoim życiu zaledwie kilka książek, w dodatku robiąc to pod przymusem.
Możnaby się zapytać, czemu nikt nie reaguje? Otóż elitom taka sytuacja jest na rękę, gdyż odsuwają się one od przeciętnych obywateli, gwałtownie utrudniając dostęp do swych szeregów, a przez to zapewniając sobie stabilność na najwyższych stanowiskach. Ponadto warto zauważyć, iż ludźmi głupimi, pozbawionymi wielu ideałów i szerszego spojrzenia na świat o wiele łatwiej manipulować.
Ogromne znaczenie ma również praca, któr jest coraz bardziej wyczerpująca i czasochłonna. Nie należy za to winić ten czy inny rząd, iż wzrasta czas pracy, bo to zjawisko na skalę światową i współczesna gospodarka wyewulowała w tymże kierunku. Stąd też państwa są niejako zmuszane do prowadzenia takiej, a nie innej polityki, jeśli chcą sobie poradzić w tymże świecie.

Wszystko to prowadzi do sytuacji, w której ludzie będą harować całymi dniami, a odpoczynek sprowadzi się do oglądania prostych i pustych programów i oper mydlanych.

Dodajmy do tego jeszcze Internet, który przynosi znaczne korzyści, jednak ma też liczne wady. Jest on bowiem wspaniałą składnicą wiedzy. Tylko, że ta wiedza często jest ograniczona i spłycona, tak, aby trafiła do jak najszerszego grona. Przykładami niech będą liczne streszczenia, oraz Wikipedia, która mimo wspaniałych założeń, przez swoje liczne błędy dyskfalifikuje się, jako źródło wiedzy na poziomie węższym, niż ogólny.
Dodatkowo Internet nas rozleniwia. Przyzwyczajamy się, że wszystko, czego potrzebujemy dostajemy od razu, bez większego zachodu.
Takie myślenie jest złe. Musimy zdać sobie sprawę, iż nie wszystko jest lekkie, łatwe i przyjemne w przyswojeniu. Jednakże coraz mniej osób postanawia podjąć trud pojęcia niełatwych aspektów naszego świata.

Wszystko to prowadzi do regresu ludzkości. Uważamy, iż posiedliśmy ogromną wiedzę i żyjemy w tym naiwnym złudzeniu tą właśnie wiedzę tracąc.

Dlatego też nie pozwalajmy się ogłupiać. Rozszerzajmy swe horyzonty myślowe, coraz lepiej poznawajmy świat i siebie. Najlepiej właśnie poprzez czytanie książek, często niełatwych, acz wartościowych.

No to do następnego wpisu.

P.S. Chcę zaznaczyć, iż nie jestem wrogiem Internetu. Wiem, że ma on wiele pozytywnych aspektów, jednakże nie to było tematem tego wpisu.
P.S.2 Wszystkich chętnych podyskutować na temat tego wpisu zachęcam do komentowania go, lub pisania na moje GG:10661286

poniedziałek, 28 listopada 2011

Książki

Yo ludzie!

Wybaczcie ten kilkudniowy obsów, ale w ten weekend nie miałem głowy (ani innych części ciała) do wpisu, więc teraz nadrabiam zaległości.

Książka, pozornie jest to papier wypełniony literami, jednakże dla mnie to coś więcej.

Książki są bowiem pięknym światem, swoistym katalizatorem wyobraźni. Pozwalają one poznawać miejsca i osoby, z którymi nigdy się nie zetkniemy, a już na pewno nie w tej postaci.
Teoretycznie można to powiedzieć o każdym medium z filmem na czele. Pozostaje jednak pewno małe, acz istotne "ale".
Mówię tu o sytuacji najwyraźniejszej we wszelkiego rodzaju ekranizacjach. Otóż nie raz się zdarza, iż czytelnik wyobraża sobie daną personę, czy miejsce w sposób zgoła domienny, aniżeli reżyser. Jest to rzecz całkiem normalna, a wręcz wskazana, gdyż to dowód na naszą niezależność.
Jednakże po takowym seansie często "widzimy" daną postać, nie tak, jak ją sobie wyobraziliśmy, ale przed oczyma staje nam obraz aktora w konkretnym stroju.
Jest to irytująca sytuacja, gdyż niejako stworzony przez nas świat ulega zewnętrznemu przekształceniu. Zostaje on w pewnym stopniu zubożony o naszą wizję tegoż miejsca.

To właśnie książki pozwalają nam w najczystrzym stopniu wytworzyć subiektywny obraz wydarzeń. Możemy przez chwilę poczuć się niejako twórcą nadającym kształ swemu dziełu. Możemy wreszcie duchem przebywać w tym świecie, towarzyszyć bohaterom tejże opowieści.
Daje nam to możliwość wchłonięcia przez pewnego rodzaju sanktuarium wyobraźni, oddzielone od rzeczywistego świata grubym, nieprzenikliwym murem.

Książki bynajmniej nie są jedynie "tylko naszymi miejscami". To również wspaniali nauczyciele. Pozwalają one nam poznawać tajniki otaczającego nas świata. Wykładają nam myśli wielkich tego świata. Ukazują one wiele różnorakich ścieżek, którymi możemy póść i zgodnie z którymi przeżyjemy swój żywot.
Należy jednak pamiętać, iż jest to nauczyciel wymagający i nigdy do końca niezrozumiały. Nie ma tu możliwości, aby uczeń przerósł swego mistrza, bo zawsze znajdzie się wolumin posiadający wiedzę obcą czytelnikowi.


Dlatego też czytajcie jak najwięcej. Uzależnijcie się od książek i rozwijajcie swą wiedzę i wyobraźnię!!!

sobota, 19 listopada 2011

Coraz bliżej święta...nieeeeeeeee!!!!!!!!!

Hej.

Na poczatku chciałem wam podziękować za te, jakże liczne odwiedziny mego bloga w tym tygodniu. Jak tak dalej, to podbijemy świat i sworzymy Nasze duże królestwo :-) .
No ale nie o tym chciałem tu pisać, przjdźmy więc do właściwej treści wpisu.

Piszę o sytuacji, która choć dopiero raczkuje, to błyskawicznie urośnie w siłę. Warto więc poruszyć jej temat "na spokojnie", zanim będzie na ten temat zbyt głośno, aby sobie go przemyśleć.
Na początek zajżyjmy do kalendarza. Mamy 19 listopada, czyli nieco ponad połowę tego jesiennego miesiąca. Jeśli wejdziemy choćby na Kwejka, co widzimy? Taaak naszym oczom ukazują się losowe, wyszukane w Googlach zdjęcia ulic pokrytych śniegiem. Pytam sie więc: po co już pokazujecie tą białą de facto wodę skoro jeszcze mamy jesień? Czy to że śnieg padał już maksymalnie kilka razy (po to tylko, aby za chwilę się rozpuścić) jest wystarczającym powodem, by o nim wspominać?

Możecie to uznać za jęczenie stetryczałego wroga zimy, jednak zauważcie pewną oczywistą zależność. Otóż z tematem zimy ściśle związane są święta. Niby wszystko super, jednakże im wcześniej o czymś mówimy, tym szybciej się do tego przyswajamy. Nie dziwmy się więc, że lada chwila na witrynach sklepów pojawią się świąteczne ozdoby.

Prowadzi to do wyraźnej sytuacji, w której jesteśmy z każdej strony "atakowani" świątecznym klimatem, przez co się on błyskawicznie ulatnia.
Jest to czysto amerykańskie podejście do świąt, będących raczej spotakniem z najbliższymi, aniżeli jakąś uroczystością.
Bynajmniej nie chodzi mi tu o powagę z punktu widzenia religii, gdyż sam specjalnie wierzący nie jestem, więc zostawiam tą działkę innym. Chodzi mi o fakt, iż za pomocą tegu typu sytuacji po części świadomie pozbawiamy się całej magii świąt, czyli bliskości ludzi i jakiegoś takiego lepszego zachowania wobec siebie nawzajem, a tworzymy na jej miejsce pewną nomen omen szopkę, w której symbolami Bożego Narodzenia są nie przyjaźń i dobroć, a "Last Christmas" i reklama Coca-coli.

Z podobnych powodów zresztą jestem przeciwnikiem halloween, gdyż przyswajając sobie amerykańskie święta i ich sposób podejścia doń, tracimy cząstkę swej duszy i stajemy się szalenie łatwą do manipulacji ciemną masą.
Przemyślcie więc co jest dla was ważniejsze i spędźcie te święta tak, aby były one jak najlepsze.

Tym jakże wspaniałym rysunkiem, powstałym w prehistorii Internetu kończę ów wpis.

To do następnego wpisu!

P.S. Piszcie,  komentujcie i rozsyłajcie dalej, aby to małe królestwo rosło w siłę i dobrobyt :-)  .

poniedziałek, 14 listopada 2011

Falkon 2011

   Witajcie.

   Wpis ten piszę z lekkim opóżnieniem, które jest spowodowane tytułowym konwentem.

   Falkon to konwent fantastyki, organizowany co roku w Lublinie. Tegoroczna edycja trwała od 10 do 13 listopada i by nie trzymać was w niepewności, od razu powiem, iż był to najlepszy konwent w moim życiu.

   Jak pewnie wiecie mam kilka pasji, jednak najbliższa memu sercu jest właśnie fantastyka. Stąd też było oczywistym, że prędzej, czy później wybiorę się na konwent o tejże tematyce. Decyzja padła na Falkon, gdyż odbywa się on w Lublinie, czy mieście, w którym studiuję. Dlatego też od razu po powrocie w uczelnii się spakowałem i skierowałem swe kroki na popularną wyspę (czyli WSPiA) pełen wspaniałych wyobrażeń dotyczących konwentu. Te jednak błyskawicznie uleciały z mej głowy, a na ich miejsce wskoczyły liczne przekleństwa we wszelkiej znanej mi postaci.

   Powiem krótko. Długi marsz przy sporym mrozie potrafi zepsuć humor nawet największego optymisty. Sytuacji nie ułatwaiły liczne toboły, które najchętniej zostawiłbym mniej więcej w połowie drogi.
Również samo dotarcie na miejsce dostarczyło mi nieprzyjemnej niespodzianki.
Prawdą jest, iż Falkon to jeden z największych konwentów fantastycznych w Polsce, jednak nie wiedzieć czemu nie spodziewałem się aż takich kolejek do akredytacji.
Lecz cóż mi zostało. Zebrałem w sobie pozostałe resztki cierpliwości i stanąłem do kolejki ze spokojną miną.
Na szczęście szybko nadeszła pomoc, w postaci pary przygodnie poznanych ludzi z Kielc ( których zresztą serdecznie pozdrawiam ). Dzięki nim dowiedziałem się od drugim budynku konwentu i wspólnie udaliśmy się tam.

   Od tego momentu konwent był naprawdę wspaniały. W szkole imienia Ignacego Jana Paderewskiego ( nie wspaminam o jaką szkołę chodzi, gdyż zwyczajnie zapomniałem) szybko zakupiłem wejściówkę i między innymi wraz z moimi nowymi znajomymi zagrałem partię gry figurkowej Ogniem i Mieczem. Moi Szwedzi sprawowali się wybornie. Ponadto mechanika gry, jak i same figurki ( szczególnie ich cenę ) zasługują na polecenie. Niestety, mimo obietnic nie pojawiłem się na premierze podręcznika do tejże gry, gdyż nie straczyło mi na to czasu.

   Jedyne czego mi brakowało na konwencie to właśnie czasu wolnego. Większość czasu spędziłem na różnych prelekcjach, konkursach i spotkaniach autorskich. Była to wspaniała odmiana po konwentach magowych, gdzie główną "atrakcją" były wyjścia na papierosa. Jednak nawet one byy w jakiś sposób produktywne, gdyż dawały czas na krótką, aczkolwiek przyjemną rozmowę zarówno z innymi konwentowiczami, jak również z wydawcą Fabryki Słów, czy Jarosławem Grzędowiczem. Dość powiedzieć, iż jedna z tych rozmów zainspirowała mnie do kupienia piły mechanicznej z IKEI.

   Równie istotny jak atrakcje, jest na konwencie social. Ten też był na Falkonie wspaniały. Poznałem na tym konwencie wiele wspaniałych osób, oraz co dla mnie ważniejsze, miałem możliwość rozmowy z wieloma pisarzami. Mogę o nich powiedzieć tylko jedno: są to naprawdę inteligentni i wyluzowani ludzie.
Podświadomie pisarze zdawali mi się być pewnego rodzaju intelektualną elitą, co będzie się dało odczuć. Okazało się jednak, iż mimo swej naprawdę dużej wiedzy są oni zwykłymi ludźmi z którymi aż chce się póść na piwo i gadać o bzdurach.
Szczególnie miło wspaminam rozmowę z pewnym starszym mężczyzną. Jak się okazało również pisarzem. Otóż okazał się on nadzwyczaj miłym i otwartym partnerem do rozmowy. Ponadto jest on drugą osobą, która mnie przekonuje do iPada i jemu podobnych maszyn. Jeszcze kilka osób, a niechybnie sprawie sobie takie urządzenie.

   Warto równiej powiedzieć coś o samych atrakcjach. Otóż przede wszystkim były one naprawdę dobrze rozplanowane, dzięki czemu udało mi się uniknąć dylematów "na co by tu teraz iść". Olbrzymim plusem był również ich poziom. W zasadzie każda prelekcja, na której byłem (o spotkaniach autroskich chyba nie muszę tego mówić, bo to raczej oczywiste) została naprawdę dobrze wykonana. Dość powiedzieć, że opuściłem zaledwie kilka i żadna nawet z tych opuszczonych nie była nudna.

   To już koniec mej relacji. Mam nadzieję, iż była ona wystarczająco wyczerpująca. Krótko mówiąc Falkon był świetny i nie mogę się doczekać przyszłorocznej edycji.


   W tym miejscu chciałbym pozdrowić wszystkich, którzy na Falkonie byli, a w szczególności (kolejność dowolna): panią z ochrony, która z uporem maniaka wciąż kazała mi pokazywać przepaskę na rękę, ową wspomnianą w tekście parę, resztę zespołu z którym wziąłem udział w wiedzówce z Warhammera, kolesi z tejże wiedzówki, którzy wymyślili Bojowego Kangura Chaosu, Jakuba Ćwieka, Jarosława Grzędowicza, Andrzeja Pilipuka, wspamnianego w tekście pisarza, a jest nim Jan Rudziński (piszący naprawdę ciekawie, także warto poszperać w Googlach i wyszukać jego opowiadania), mojego niedzielnego towarzysza zarówno w paleniu, jak i na prelekcjach, ludzi ze sklepika, którzy jakże miło odwdzięczyli się za pomoc w wypakowaniu towaru, a także wszystkich, z którymi spędzałem czas obok DDRków.

P.S.1 Bojowy Kangur Chaosu!!!!!!!!!!!!!!!!!
P.S.2 Dzięki Pilipiukowi musze poczytać o Feliksie Dzierżyńskim.
P.S.3 Jakub Ćwiek był chyba największym luzakiem wśród pisarzy, ogląda fajne filmy i seriale ( ma u mnie ogromnego plusa za przypinkę z Watchmanów), no i nieźle rysuje, choć wykałaczka w jego wykonaniu przypomina bardziej źdźbło trawy, lub papierosa (chętnie mu to wypomnę, na następnym spotkaniu autorskim^^).
P.S.4 Peter Watts, mimo powagi w jego książkach to naprawdę fajny koleś i nie mam mu za złe, że pomylił się w dedyku dla mnie.

To by było na tyle. Falkon niestety się skończył, a życie pędzi dalej. Tak więc kończę ten wpis i się żegnam.
Do następnego wpisu!

sobota, 5 listopada 2011

Lublin

Na początku muszę was szczerze i mocno przeprosić. Otóż w tym miejscu miało widnieć opowiadanie z okazji halloween, ale powstaje ono wyjątkowo opornie, dlatego zobaczycie je w przyszłości.
No, teraz przejdźmy do wspiu.


Lublin-niesamowite miasto, perła Wschodniej Polski.
Początkowo nie lubiłem tego miasta, wydawało mi się na sój sposób ułomne, bo ni to duże miasto, ni mała mieścina.
Pogląd ten jednak uległ całkowitej zmianie, gdy przyjachałem tu na studia. To co wydawało mi się wadą tego miasta, okazało się być jego jedną z największych zalet. Okazało się, że ta ciężka klasyfikacja tworzy niesamowite połączenie. Otóż posiada ono zarówno zalety dużego miasta, jakimi są bez wątpienia liczne kina, knajpy, czy teatry. Ogólnie wciąż się tu coś dzieje. Wynika to zarówno z rozmiarów miasta, jak i jego profilu, bo mamy tu niewątpliwie do czynienia z miastem typowo studenckim. Wynika z tego kolejna istotna zaleta Lublina, jaką są ludzie. Jest tu naprawdę wiele wspaniałych młodych osób. Są oni szalenie mili i pomocni. Pierwszy raz w życiu zdarzyła mi się sytuacja, w której ludzie tak chętenie i bezinteresownie byli skorzy do pomocy.
Według oficjalnych danych w Lublinie studuje około 100 tysięcy osób. Ta ogromna rzesza ludzi zaznacza swą obecność na każdym kroku. Dzięki nim miasto tętni życiem i jest pełne energii, dzięki której aż się chce iść codziennie na uczelnię ( nooo dooobra, może ODROBINĘ przesadzam :-) ).
Ponadto miasto ma swoją niesamowitą duszę. Jest ono naprawdę piękne i nie ma problemu znaleźć w nim jakieś urokliwe miejsce. Nawet budynki są tu często zdobione (szczególnie w okolicy Placu Litewskiego).
Również kultura stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Świadczą o tym stosunkowo liczne teatry i kina, jak również bardzo częste koncerty. Wystarczy się choćby przejść po Starówce, aby odczuć ten niesamowity klimat.
Miasto wydaje się być wręcz stworzone, dla wszelkiej maści artystów i ludzi posiadających choćby nieco większą wrażliwość, aniżeli ogół.
No i Lublin to też wspaniałe miasto dla nerda, którym zresztą po części sam jestem^^.
Są tu organizowane dwa naprawdę duże konwenty, są one tworzone przez ludzi znających się na rzeczy, więc raczej normą jest ich wysoki poziom.
Jest tu również miejsce realizujące jeden z najfajnieszych pomysłów w Polsce, mianowicie Padbar. Powiem tak: chyba nie ma nicego przyjemniejszego, niż zasiąść w gronie znajomych, z zimnym piwem w ręku przy jakiejś grze, a to właśnie nam wspomniane miejsce oferuje. Można tu pograć ZA DARMO na większości nowych konsol, a nawet na iPadzie. Dzięki temu miejscu można poznać wiele naprawdę fajnych osób, poprzez wspólną grę w Guitar Hero, czy Mortal Kombata. No, a naszych partii w Buzza i tańczenia w Dance Central długo nie zapomnę.

Krótko mówiąc polecam wam to miasto z całego serca, bo jest ono jego warte. Zresztą co będziecie mnie słuchać? Najlepiej tu przyjeżdżajcie i sami się o tym przekonacie^^.

sobota, 22 października 2011

Polska to jesień?

   Yo ludzie!

   Jak zapewne wiecie mamy jesień. Jest to chyba nadziwniejsza pora roku, bo ma wiele obliczy. Ponadto jeśli się jej bliżej przyjżeć, to przypomina nasz kraj.
   Najlepszym tego przykładem są barwy. Jesień odznacza się prawdopodobnie największym spectrum kolorów. Wszystkie one jednak są skupione według pewnej palety.
Jest to szczególnie wyraźne, gdy uświadczamy słynnej złotej polskiej jesieni, która jest chyba najpiękniejszą porą roku.
Odznacza się ona przede wszystkim znaczną ilością żółci, czerwieni i kolorów z nimi związanych. Łączą się one z pojedyńczymi ostojami zieleni, które ze wszystkich sił starają się uzyskać zachwyt widza. Tworzy to niezwykle plsatyczny obraz.
Porównajmy go, do tych pól "pozłacanych pszenicą, postrebrzanych żytem", które ciągną się po horyzont. W tym morzu żółci ukazują się nam, niczym rybki, czerwone kwiaty maku, rosnącego między kłosami. Gdzieniegdzie mamy, pojedyńcze jabłonie, zachęcające szelestem liści na wietrze, do skosztowania ich wspaniałych owoców.
   Ukazują się nam bardzo podobne, szczególnie pod względem urokliwości i kolorystyki obrazy, z które przedstawiają niejako wizytówki tejże pory roku i typowego polskiego widoku.
    I nagle w listopadzie tracimy ten obraz, na rzecz surowości i monotonii. Taka jest też miejscami i Polska. Nasze państwo ma wiele obliczy, ich piękno jest różne i nie da się go opisać nie poruszając wielu, nierzadko skrajnie różnych aspektów.
    Jednak najważniejsza w mym porównaniu jest dusza jesieni.
Każda pora roku, ma swoją symbolikę, każda też nastraja do innych zachowań. Jesień bez wątpienia, jest najsilniej oddziaływująca na człowieka. Ten ogólny mrok, częste ulewy, a nawet ów silny wiatr tworzą niezwykły mistycym, tak bliski romantyzmowi. Nie bez powodu święto zmarłych jest właśnie w tym czasie ( i nie mówię tu o nędzny halloween, które jest pustą zabawą, pozbawioną prawdziwej atmosfery owych dni- dość powiedzieć, iż nie można go w jakikolwiek sposób porównywać z naszymi dziadami).
To własnie jesień, szczególnie ta późna, zbliża nas niebezpiecznie blisko, do tematu, który wywoływał u ludzi strach od zarania dziejów. Jest nim oczywiście śmierć. Również i inne rodzaje strachu wdzierają się do naszych umysłów. Niepewność towarzysząca niezywkle często w czasie jesieni powoduje, liczne figle, jakie płata nam wyobraźnia.
Kto się nie zagdza, nie z ręką na sercu oznajmi, iż czułby się całkiem pewnie wędrując nocą przez las, w czasie dużej ulewy.
   Ponadto jesień wyraża śmierć o wiele sugestywniej, niż zima. Tu przyroda w zasadzie umiera na naszych oczach. Czujemy jej słabość i bezsilnie przypatrujemy się agonii kolejnych roślin. Jesteśmy uczestnikami tego mrocznego pogrzebu, jaki matka natura organizuje swym dzieciom.
W zimie nie odczuwamy tego, aż tak mocno, w zasadzie oswajamy się z widokiem nagich gałęzi drzew i krzewów, pokrytych całunem  ze śniegu.
Widok ten jest bezpieczny, spokojny. Grób został zamknięty i mamy pewność, iż zmarły leży spokojnie.
Co innego ma miejsce w jesieni. Wtedy ta trumna nie zamknęła jeszcze swojego wieka, widzimy suchą twarz zmarłego i otoczeni tym strasznym wzrokiem, mamy wątpliwości, czy aby na pewno nie otworzą się te zamknięte powieki.
   Niezywkle istotny, jest też drugi symbol jesieni, a mianowicie nostalgia. Jesień przedstawia czas, gdy świat jest stary, a następnie umiera. Wydarzeniom tym towarzyszy wspominanie przeszłości. To niezwykle istotny aspekt polskości. Nasza tradycja opiera się w dużej mierzez na historii i starych tradycjach. Polakowi, nie wolno zapominać o trudzie przodków, bo to by oznaczało śmierć Polski.
Nie oszukujmy się jesteśmy narodem mocno specyficznym, mamy cechy zarówno zgrzybiałego straca, jak i pewnego siebie młodzika. Tworzy to mieszankę wybuchową, która przez tyle lat pozwalała zadziwiać świat naszych charakterem i determinacją w dążeniu do celu.
Również nasze wady w jakiś sposób kształtują naszą duszę, szczególnie ta bitność i pijactwo.

Nie zapominajmy więc o naszej narodowej duszy, pełnej zarówno partiotyzmu, waleczności, jak i skłonności do zabaw i zabobonów. Jest ona warta trudu, jaki w nią wkładaliśmy przez wieki i niech ta ciężka do zrozumienia i nienajprostsza w obyciu pora roku, jaką jest jesień wciąż nam o tym przyomina.

sobota, 15 października 2011

O tym, jak to lodówa potrafi zmienić człowieka.

Yo.

Kilka dni temu odpoczywając po serii kolejnych wykładów i ćwiczeń przypomniała mi się lodówa. Dla was jest to jeden ze sprzętów AGD, a w najlepszym razie chwilowy raj na ziemii ( w tym momencie pozdrwiam wszystkich studentów :-) ), jednak dla gdzieś tam podpisanego słowo to ma głębsze znaczenie. A jest nim wspomnienie Lodów Center, lecz nim się dowiecie co w tym takiego specjalnego, posłuchajcie proszę krótkiej historyjki.

Dawno, dawno temu, gdy Internet był darem, dla wybranych, a i oni się z niego nie mogli cieszyć bo jego prędkość była porównywalna ze sparaliżowanym żółwiem, żył sobie pewien Qń z Kielc. Był on niezwykłą istotą, na co wskazywała choćby pisownia jego imienia. Musicie bowiem wiedzieć, iż istniał niegdyś świat, który nie był ogarnięty powszechnym debilizmem, jak to teraz ma miejsce  i ludzi szokowały liczne błędy ortograficzne.
W każdym razie od początku było wiadomo, iż nasz zwierz jest powołany do wielkich czynów i tak też się stało.
Pewnego pięknego dnia zaświtała owemu Qniowi nad łbem ogromna żarówa (a musicie wiedzieć, że w owych zamierzchłych czasach Unia nie narzucała nam jeszcze swych organiczeń stąd ludzie świecili i ludziom świtały o wiele mocniejsze żarówy) i tak o to rzekł : "Ach, jakże smutne muszą być polskie ludziki. Nie mogą wcinać pizzy ze świeżutką, wrocławską trawką w czasie dedlajnu. Nie mają też przyjemności żłopania... yyy, kulturalnego picia...eee, coli z pewnymi Przemytnikami (występującymi w liczbie jeden, ale któż to tak na prawdę wię, w końcu nikt ich nie widział). Muszę więc stworzyć i im jakiś powód do szczęścia.
Tylko cóż to może być?" Po dłuższej chwili, której główną część zajęła gra w Unreala (bo koń, też człowiek i pograć lubi), nasz bohater wpadł na genialny pomysł. Jeśli mamy być dokładni, to w tym właśnie momencie zaświtała mu nad głową żarówka, która, jeśli mamy być jeszcze dokładniejsi wybuchła, bo doszło do zwarcia.
I koń wykrzyknął : "Wiem, zbuduję im królestwo i będę w nim mądrze rządził, a moi poddani zajmą się rozwojem swych talentów, przede wszystkim pisarskich. Hmmm tylko jak tu nazwać ową nowo powtałą potęgę? Już wiem! Ochrzczę ich nazwą mojej ukochanej firmy"- wykrzyknął nasz przedstawiciel nieparzystokopytnych. Warto jednak wspomnieć, iż mimo swych wielu talentów, nie umiał on pisać, więc wstukiwał losowe klawisze na klawiaturze. Stąd też nie znamy nazwy owej ukochanej firmy. Króleswto natomiast otrzymało nazwę Action Mag.

Królestwo się rozwijało. Wielu ludzi  zachęconych możliwością rozwoju swego pisarskiego talentu, przybyło do Action Maga, na którego ulicach publikowało swe dzieła. Ponadto z czasem powstały przeróżne gildie, zrzeszające osoby piszące, na konkretny temat. Każda gildia miała swój temat, niektóre upadały, inne zaś rosły w siłę, aż nadszedł kolejny dzień, który wywarł ogromny wpływ na ówczesne dzieje królestwa. Był to dzień, w którym powstała gildia inna, niż wszystkie. Miała ona ponurą sławę i wchodzili do niej tylko najmężniejsi.
Powstała Lodówa Center!!!!!!!!!!!!!!!!!

Jeśli miałbym porównać lodówę, do człowieka, byłby to szaleniec. Jednak nie jakiśtam wariat a świr przez duże "eś". To typ na tyle niebezpieczny, iż ludzie się go boją, na tyle dziki, iż trudny do okiełznania i co najgorsze, na tyle interesujący, że potrafił zafascynować grupę sobie podobnych ( do których się podpisuję wszystkimi kończynami).

W Lodówie było w zasadzie wszystko, co może być pozbawione senu. Recenzje jedzenia? Proszę bardzo! Gry w których zabijamy biedronkę(ten supermarket)? Oczywiście! I wiele, wiele innych, równie dziwnych atrakcji.
Wyróżnię również chore opowiadania. Słowo chore jest jedynym, jakie w jakimkolwiek stopniu pozwala oddać panujący tam klimat.

Mimo ataków, ze strony pozostalych twórców Action Maga, kącik ten trzymał się dzielnie, a nawet się rozwijał. Mogłoby się wydawać, iż taki stan, jak i sama Lodówa będą trwać wiecznie. Aż tu nagle czytamy, że mamy przed sobą ostatni odcinek.
No cóż coś pękło. Widać nie było tak pięknie, jak to z boku wyglądało. Mówi się trudno i idzie dalej.
Ale jednak coś się skończyło.

Lodówie zawdzięczam wiele, przede wszystkich mnóstwo wspomnień, ale też zachętę do pisania i dziwny humor. Wiem, że ten kącik w jakiś sposób mnie ukierunkował życiowo.
Głupia sprawa, bo ten paradoksalnie bezwartościowy i totalnie durny kącik, który w zasadzie miał pozwolić jego twórcom się dobrze bawić, znacząco wpłynął na kogoś ( może nawet nie tylko na mnie, cóż nie znam nikogo, kto czytał Lodówę, więc się nie wypowiadam).

Stąd też  owy wpis będący swoistym hołdem dla tego kącika i jego twórców. Posiada on również teoretycznie banalne i oczywiste przesłanie, o którym chyba jednak zbyt często zapominamy : nie odcinajmy się od naszej przeszłości i od naszych wspomnień, bo to właśnie one, nawet te najbardziej błahe nas kształtują.

P.S. Piszę o tym wszytskim, gdyż przypadkiem na devcu natrafiłem, na jednego z twórców Lodówy. Mam nadzieję, że kiedyś przeczyta te słowa ( i mnie nie zabije, za moją grafomnię xD ).

A na koniec: Eat shit and die!

wtorek, 11 października 2011

It's alive.

Yo ludzie.

Ten wpis jest typowo informacyjny. Otóż, jak pewnie niektórz z was wiedzą poszedłem na studia.
Tak więc siedzę na uczelni i czytuje różne dziwne książki, co potocznie się nazywa studiowaniem prawa, na UMCS-ie. Jest to stosunkowo miłe zajęcie, aczkolwiek skutecznie pochłania spory kawałek sił i czasu gdzieś tam podpisanego.
Objawia się to kilkoma strasznymi konsekwencjami do których trzeba zaliczyć niemożność prowaszenia sesji RPG, czytania książek dla przyjemności, czy pisania. W zamian dostajemy wspaniałe towarzystwo i spożywanie napoi alkoholowych i ilościach potocznie uznawanych za spore. Nie ma co wymiana z rzędu tych powiedziałbym ciekawszych, choć niekoniecznie opłacalnych.

Stąd też ów wpis, mający na celu udowodnienie, że ja, jak i mój blog jeszcze nie umarlismy do końca.


Mówiąc krótko i treściwie(to ja tak potrafię?), z racji czasu, który potrzebuję na aklimatyzację, na mym jakże zacnym wydziale, moja nędzna terminowość ulegnie pogorszeniu(tak, jest to możliwe). Nie znaczy to, że zawieszam tego bloga. Po prostu mam aktualniemniej czasu na jego prowadzenie, bo muszę kiedyś czytać te nudne podręczniki, te jakże wspaniałe komiksy internetowe, a także pisać opowiadnia.

Proszę więc o wyrozumiałość.
No a wszystkich chętnych, którzy chcą się spotkać w Lublinie ze mną, lub są ciekawi, jak się rozmawia ze świrem-prawnikiem, zachęcam do pisania na moje gg:10661286(gdzie zresztą w opisie oznajmiam o pojawieniu się nowego wpisu).

No, to trzymajta się ludzie i do następnego, oby jak najszybszego wpisu.

piątek, 30 września 2011

Black Jack część 6.

Yo.

Wiem jak to miewam w zwyczaju, znów nie dotrzymałem obiecanych terminów. Szczerze mówiąc podziwiam tych, którzy tu wchodzą, mi osobiście by się nie chciało :-) .

Jako, że nie posiadam aktualnie jakiejś weny i me myśli skupiają się na innych rzeczach (czytaj: kupiem se nowego laptopa i jaram się Wiedźminem), zamieszczam tu kolejną część znanego (ok, już możecie przestać się śmiać^^) i lubianego (przeze mnie na pewno^^) rankingu.

Dobra wstęp ukończony, przejdźmy więc do sedna, czyli gier.

6. Call of Duty 2


 

Tym razem mamy do czyniania z FPS-em, którego akcja toczy się w czasie II Wojny Światowej. Co ciekawe nie gramy wciąż tą samą osobą. Gra dzieli się na trzy kampanie, w każdej wcielamy się w inną osobę. Tytuł ten był pod wieloma względami innowacyjny i wprowadzał rozwiązania, bez który ciężko sobie wyobrazić współczesnego FPS-a. Najważniejszym i najbardziej kontrowersyjnym było usunięcie jakiegokolwiek oznaczenia życia. Odtąd, gdy nasz heros był ciężko ranny, wystarczyło na chwilę ukryć się pod ostrzałem. 
Pomysł niezbyt oryginalny, bo wzięty z tytułów konsolowych, ale trafiony, gdyż pozwalał na znaczne przyspieszenie akcji. W końcu twórca mógł stworzyć sporą batalię i nie być posądzany o nadmierne utrudnianie gry.
Nie oszukujmy się, rozwiązanie to, a przez co i powyższy tytuł miały znaczny wpływ na wzrost hollywoodyzacji gier, lecz czyż nie przyjemniej ubić dziesięciu Niemców/obcych/czegokolwiek, niż zaledwie pięciu?
Cóż po za tym oferuje nam ten wspaniały tytuł? Ano całkiem sporo. Mamy trzy świetne kampanie. Niestety są bardzo krótkie, a więc i dlugość gry jest "współczesna". Opowiadają one o walkach w różnych miejscach. Pozwala to na sporą różnorodność lokacji, co twórcy wykorzystali, dając nam naprawdę różne miejsca, w których będziemy ubijać Niemców. Ponadto całą grę towarzyszy na niesamowity klimat i świetna muzyka pogłębiająca poczucie doniosłości chwili(szczególnie jest to odczuwalne w kampanii radzieckiej). Również spory zasób ówczesnych zabawek, za pomocą których anihilujemy Niemców jest sporym plusem. Giwery wyraźnie różnią się od siebie, a jest ich tyle, że każdy powinien znaleźć jakiegoś ulubieńca.

Podsumowując mamy tu przykład świetnego FPS-a, z akcją osadzoną w czasach II Wojny Światowej. Gra nie jest trudna, a satysfakcja związana z jej ukończeniem jest nielicha, więc mogę ją z zystym sercem każdemu polecić. 
Tak na marginesie za wadę można uznać desant na plaży Omaha. Nie żeby był zły, ale jest nieporównywalnie słabszy niż ten z Medal of Honor, a przez to pozostawia uczucie niedosytu.

5.Unreal Tournament

Nierealny turniej. Niesamowita gra, do której idealnie pasuje jej tytuł. Jest to niezwykle ważna dla mnie pozycja. Mówimy o pierwszym FPS-ie w jaki grałem. Mówimy też o pierwszej grze, która była w stanie pokazać mi jak duże znaczenie ma skill. 
Niesamowite tempo, do którego potrzeba naprawde dużo czasu, żeby się przyzwyczaić(a które można jeszcze podkręcić). Już samo ono pożerało początkujących graczy na śniadanie, a imię pożartych legion. Coś jednak sprawiało, że człowiek siadał ponownie pełen nowych sił i determinacji...
i znów ginął. I tak przez wiele rund. 
No cóż trzeba przyznać, że kiedyś gry nie patyczkowały się z graczem, jak to teraz ma miejsce, a UT jest wspaniałym przykładem tytułu, w którym, aby cokolwiek znaczyć, trzeba być naprawdę dobrym.
Jednak gra ta posiadała również niesamowitą grywalność, w końcu zdołała zapać w pamięć i graczy i doczekać się trzech kontynuacji.
Na miodność tytułu wpłynęło jego ogólne dopracowanie. Genialna muzyka, wspaniale podkreślająca szalone tempo, ciekawe bronie, których moc była odczuwalna i genialne mapy. Te elementy uczyniły Tournamenta wielkim.
Muszę was jednak ostrzec przed tym tytułem. Otóż gra wyglądała w nim następująco: skok w bok, szybka seria w trakcie sprintu, złapanie nowej broni, skok w którego trakcie wystrzeliwujemy granata z tamtejszej wariacji na temat shotguna i to wszystko dzieje się o wiele szybciej niż przeczytanie owych akcji. Tak, ta gra nie wybacza błędów. I nawet boty są nielichym wyzwaniem. Najlepszym tego dowodem były wszechobecna poradniki, jak pokonać kompa na najwyższym poziomie trudności-godlike.
Ponadto najstarsza część de facto już w internecie nie żyje. Z tego co mi wiadmo można jednak bez większych problemów znaleźć graczy, grających w dwie ostatnie części: UT 2004 i UT 3. Jednak w 2004 grają głównie weterni, więc świeżak robi za mięso armatnie, lub upierdliwą przeszkadzją z drużyny. Nie wiem, jak sprawa się ma w UT3, więc się na ten temat nie wypowiadam.
Warto jednak poznać tą serię i przynajmniej raz na jakiś czas zagrać meczyk z botami. To jeden z najlepszych tytułów, jaki można wykorzystać do wspominek "starych, dobrych czasów".

4. GTA: Vice City 

Vice City to gra, którą ciężko opisać słowami (a jeszcze ciężej to uczynić taką ich ilością, jaka jest zarezerwowana wpisowi). Nie będę więc starał się, jak najbardziej dokładnie opisać wartościowe aspekty tego tytułu, gdyż słusznie uchodzi on za grę kultową.
W zasadzie mógłbym tu wsadzić dowolną część serii, jadnak Vice City ma ogromną przewgę nad swoim "rodzeństwem". Jest nią klimat.
Akcja gry toczy się w tytułowym mieście, wzrozowanym zresztą na Miami z serialu Miami Vice. Wydarzenia zarówno w grze, jak i serialu mają miejsce w latach 80-tych ubiegłego stulecia.
 Tak, tych kiczowatych i przesadzonych latach 80-tych. 
I gdy spoglądamy na ten tytuł z błogim niedowierzaniem, bo jak umieszczać akcję w chyba najbardziej kultowym okresie historii najnowszej? To by było zbyt piękne, żeby mogło powstać. Wtedy to rozpoczynamy  grę Tommym Vercettim (który jest pieruńsko ciekawą postacią), wsiadamy na najbliższy motor (zaznajamiając jego poprzedniego właściciela z naszym łokciem) i śmigamy przed siebie, w kierunku malowniczo zachodzącego słońca. Całość obrazu dopełnia energiczna muzyka, płynąca z radia.
No właśnie łatwo sobie wyobrazić siłę tego obrazu, a to dopiero przedsmak tego co nasz czeka w Vice City.
Warto również dodać o sporym humorze twórców, którzy w genialny scenariusz wpletli zabawne dialogi, które idealnie pasują do klimatu tego tytułu.
Ponadto mamy wiele odniesień do seriali i filmów gangsterskich. Prócz tytułu wsponę tylko o jednym z wielu świetnych nawiązań. Ukazują one skrajnie różne, jadnkże równie prawdziwie i sugestywne obrazy tamtych lat.

Tym komentarzem kończę przedostatnią część rankingu (która postawała w niemałych bólach). Mam nadzieję, że wróce do dawnej formy, a może ją rozwinę i będziecie czytali tu coraz więcej, coraz lepszych tekstów.

P.S. To nagłe wyśrodkowanie to skutek dziwactwa komputera, z którym nie mogę sobie poradzić. Proszę więc o wybaczenie za tą dziwną kompozycję.
P.S.2 "Pozdrowienia" dla portalu Katedra, za zorganizowanie konkursu, przypomnienie o upływie nadsyłania prac... i olaniu uczestników. Tak się nie robi, oj nie.

To do następnego wpisu. 

niedziela, 18 września 2011

Bądźmy zajebiści !!!

Yo ludzia!

Posłusznie nadrabiam braki, starając się mniej więcej co tydzień katować was tu czymś nowym.


     Komiks ten, autorstwa oczywiście Koka ( którego stronę zresztą polecam www.kokoart.net ) bardzo fajnie pasuje do myśli przewodniej wpisu.
     Leopold Staff napisał wiersz pod tytułem "Kowal". Autor przez niego próbował przekonać czytelnika, do poglądu, jakoby każdy miał władzę nad swym życiem i może je formować w dowolny sposób, niczym ów rzemieślnik czyni z metalem.
       W Polsce, gdzie ludzie głównie narzekają takowy pogląd nie jest specjalnie popularny. Ale dlaczego? Czy to nie ludzie nam podobni zdobyli wszystkie szczyty górskie i stanęli na księżycu? Czyż nie oni tworzyli dzieła wielkie z zakresu literatury, poezji i sztuki? Dlaczego więc my mamy być gorsi?
Człowiek sam w sobie jest stworzony do czynienia wielkich rzeczy, musi tego tylko chcieć. Nikt nie powiedział, że ty nie wjedziesz na Mount Everest. Zrobisz to, jeśli będziesz tego chciał naprawdę mocno.
Dlatego też nie ograniczajmy się, próbujmy swych sił w coraz to nowych dziedzinach, odnajdujmy nowe pasje w swym życiu.
Czas jaki spędzamy od narodzin, aż do śmierci daje nam naprawdę wiele możliwości, warto więc marnować go na bezmyślne siedzenie przed kompem? Spróbujmy spędzać przy nim czas konstruktywniej, bo nie mam zamiaru wyjść tu na hipokrytę, krzyczącego o złu płynącym z komputera, a samemu go wykorzystującym jako środka przekazu.
Po prostu niech w naszym życiu, nie będzie zbyt wielu chwil, gdy bez celu przeglądamy kolejną stronę, tylko i wyłącznie z nudów. W końcu z każdą sekundą nasze życie jest coraz krótsze, po co więc go marnować?
    Nie należy też przesadzać. Pamiętajmy, że czas ma swoje ograniczenia, a doba nie jest z gumy. Niestety nie można wykonywać wszystkiego, czego się tylko chce. W tym momencie zazwyczaj się mentalnie poddajemy i kończymy wszystkie swe czynności, a porażki spowodowane ich nadmierną liczbą odbieramy, jako zimny prysznic. To złe podejście, bo przechodzimy ze skrajności w skrajność. Należy zrozumieć, co naprawdę chcemy w życiu robić i to właśnie czynić, będąc otwartym na nowości (gdy tylko czas na to pozwoli).
      I pokażmy innym, że jak rzecze tytuł, jesteśmy zajebiści! Udowodnijmy, żeśmy zrodzeni do wykonywania wielkich rzeczy, jak choćby radosne życie zakończone uczuciem spełnienia.

     Oby jak najwięcej z nas imało się wielu czynności i było w nich naprawdę dobrych, oraz byśmy nigdy nie przesadzali z nimi. Bo możemy naprawdę wiele, aczkolwiek nie wszystko.

środa, 7 września 2011

Black jack część 5.

   Yo ludzia!

   Niestety pod tym wpisem nie ujrzycie bluzgów, goszczących pod mymi wywodami o subkulturach. Jest tak, z prostej przyczyny. To kolejna część mojego nudnego(co stwierdzam bo zainteresowaniu) rankingu.
Jednak wszyscy, którym poprzedni wpis, lub komentarz do niego przypadły do gustu, niech się nie martwią. Mam zamiar pisać tu też przemyślenia na tematy wszelakie, a jak pewnie już zauważyliście moje poglądy znacznie odbiegają, od ogólnie przyjętych i mają w sobie nutkę kontrowersji.

No, ale to należy jeszcze do przyszłości, w przeciwieństwie do rankingu, którego kolejna część właśnie rusza.

9. Icewind Dale 2






   I znów mamy do czynienia z hołdem do serii.
Przyjęło się uważać, iż Baldur jest lepszym RPG-iem, niż Icewind. Za argumenty uznaje się lepszą fabułę i ciekawsze postaci. Ponadto wspomniałem , że na moim osobistym podium wśród gier fabularnych, stoi Fallout. Wszystko to jest prawdą.
Czemu więc obecność tej, nie oszukujmy się sieki, w rankingu. No i czemu jest ona tak wysoko.
   W tym momencie do głosu dochodzą wrażenia czysto subiektywne.
    Po pierwsze klimat. Akcja tej serii dzieje się w krainach pokrytych lodem. Wbrew pozorom gracz nie narzeka na monotonię, a twórców należy okrzyknąć królami marketingu. W końcu potrafią oni zaserwować, naprawdę dużo arktycznych scenerii, które siłą rzeczy muszą być do siebie podobne i mimo to gracz nawet przez chwilę nie odczuwa złudzenia.
     Również fabuł zasługuje na pochwałę. Niby mamy wałkowany, chyba najbardziej oklepany motyw w historii gier, czyli: "uratuj świat/wszechświat/miasto/koło gospodyń wiejskich/cokolwiek". Gdzie takiemu do wielkiej fabuły Wrót Baldura? Jednak, osobiście mogę powiedzieć, iż ta wielka fabuła "se była". Baldur's Gate może i ma wspaniałą fabułę, jednak cóż z tego, skoro czułem się bardziej jej widzem, niż uczestnikiem i los bohaterów specjalnie mnie nie przejął. Co innego Icewind, w którym cel jest konkretny i mam ochotę do niego dążyć, jako współuczestnik tej epickiej wyprawy.
      No i ostatnim argumentem jest muzyka. Mamy do czynienia z odpowiednio podniosłymi melodiami, przy których, aż się prosi, żeby złapać z miecz i ruszyć z okrzykiem w stronę wrogów.
      Icewind to w moich oczach tytuł specyficzny. Gracze o nim niesłusznie zapomnieli, a jeśli jeszcze pamiętają, to jako ułomnego brata Baldura. Jednakże ma on swój niepowtarzalny i niesamowicie urokliwy klimat, dla którego warto temu tytułowi dać szansę. Może i wy zapałacie do niego wielka miłością, za którą odwdzięczy się wam wieloma naprawdę mile spędzonymi chwilami.

8. Tony Hawk Pro Skater 3



   No i kolejny specyficzny tytuł. Bo cóż można powiedzieć o grze, która była prawdziwą miłością w dzieciństwie? Jak wyrazić ta ekscytację, jaką dawała kolejna 2-minutowa partia?
   Tony Hawk. Wspaniały tytuł, w który swego czasu grywał każdy chłopak. Nieważne, czy był metalem, fanem disco, lub kowbojem, na czas gry przywdziewał za duże spodnie i śmigał po trasach na deskorolce.
Żeby było ciekawiej gra nie ograniczała nas do samej jazdy, a pozwalała (czy raczej wymuszała) wykonywanie karkołomnych tricków. Całość była doprawiona świetnymi rockowymi i hip-hopowymi kawałkami, z których wiele ma zarezerwowane miejsce w mym sercu i komórce (której używam, jako odtwarzacza muzyki).
     Krótko mówiąc: kto nie grał, niech nadrobi zaległości, kto grał, niech do niej powróci, a kto gra, niech gra więcej :-).

7. Prince of Persia: Warrior Within



    To chyba najbardziej "męski" tytuł na tej liście. Opowiada ona historię tytułowego księcia Persji, który ląduje na wyspie i pędzi przed siebie, gnany żądzą zemsty i nie tylko. Wiem, że mój opis bardziej komplikuje, niż wyjaśnia o co w tym wszystkim chodzi, lecz t celowy zabieg, mający być kolejnym argumentem, aby zagrać w ten tytuł.
Książę na pewno nie byłby twarzą pacyfistów. Swoją drogę do celu znaczy krwią, jak zawsze mile widzianych wrogów. W anihilacji przeciwników, naszemu bohaterowi skutecznie pomagają dzierżone miecze, oraz kilka sztuczek, takich jak pisaki czasu, czy zdolności akrobatyczne. Obu warto poświęcić osobne akapity.
     Na początek piaski czasu. Otóż nasz władca posiada medalion pozwalający mu przejąć kontrolę na tym magicznym proszkiem. Wraz z rozwoje akcji, pozwalają one na aktywowanie wielu ciekawych opcji, wśród których są np. spowolnienie czasu, a nawet cofanie go.
     Jednak co to za frajda wciąż tylko cofać czas i powtarzać te nudne czynności. Dlatego z pomocą przechodzi nam druga, w zasadzie kluczowa umiejętność księcia. Jest nią jego poziom akrobatyki. Nasz bohater wykorzystuje go, zarówno w walce (co powala mu ucinać głowy i przecinać wzdłóż przeciwników, aż miło patrzeć), a także pozwala mu to dostać się na wiele pozornie niedostępnych miejsc.
W zasadzie cała gra polega na walce i zagadkach związanych z dostaniem się w dane miejsce i ten system się świetnie sprawdza. Ponadto w ważniejszych momentach przygrywa nam świetny metal z elementami orientalnej muzyki, a nic tak nie smakuje, jak odcinanie głów wrogów, w rytm ostrych riffów.


Tym, jakże miłym akcentem kończę ten wpis. Ranking powoli dobiega końca i prawdopodobnie miejsce pierwsze poznacie jeszcze w tym miesiącu.

Teraz się żegnam i zapraszam do częstego wchodzenia na tego bloga i reklamowanie go.

To do następnego wpisu.

czwartek, 1 września 2011

Subkultura, czyli jak utracić indywidualizm dążąc ku niemu.

      Yo ludzie!
     
      Dzisiejszy wpis powstał na postawie moich spostrzeżeń i nie jest w żaden sposób prawdą ogólną, a jedynie moim punktem widzenia.

      Młodzież jakże często patrzy na świat jedynie przez pryzmat samego siebie. Uważają oni, iż są inteligentni i dorośli, oraz najlepiej wiedzą, jak mają żyć. Również niezwykle silne jest przekonanie o swej indywidualności. Taka osoba zazwyczaj gardzi podporządkowaniem się tłumowi i tworzy własny system wartości, uznając go za niepowtarzalny i najsłuszniejszy.
W tym właśnie momencie zaczyna się paradoks sytuacji, gdyż taka młoda osoba, za swojego życiowego mentora uznaje muzyka. Nie ma w tym nic złego, jeśli przekazuje on treści naprawdę wartościowe. Jednak to dopiero początek.
       Wiele osób, dążąc do wyrażenia siebie i swej indywidualności, stara się okazać to poprzez strój, silnie inspirowany na ubiorze swych idoli. Prowadzi to szybko do poznania innych podobnych sobie ludzi, gdyż nietrudno zauważyć na ulicy ludzi podobnie ubranych.
Doprowadza to z czasem do utworzenia się ścisłego kręgu znajomości. Więzy w nim tworzone są coraz silniejsze, ale kosztem pozostałych. Mamy wtedy do czynienia z sytuacją, gdy człowiek spędza coraz więcej czasu z podobnymi sobie ludźmi, lecz kosztem całej reszty. Jest to de facto wyrok, skazujący ta osobę na alienację względem "normalnego" społeczeństwa.
         Oczywiście otaczanie się bliskim osobami, z którymi dobrze się rozumiemy jest dobre, a nawet wskazane. Bynajmniej życie, jako członek danej subkultury wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami.
          Podstawowym jest nietolerancja ze względu na gust. Często się zdarza, iż przedstawiciele danej subkultury jawnie gardzą innymi, tylko z powodu ich odmienności względem danej grupy.
Może się to przejawiać brakiem kontaktu z "drugą stroną", a w skrajnych przypadkach agresją. Czego najlepszym przykładem są relacje między ludźmi słuchającymi hip-hopu i metalu.
           Jednak to też w dużej mierze psychika tłumu, która rzadko przybiera naprawdę niebezpieczną formę.
O wiele gorsze jest zatracenie własnego ja.
            Członkowie subkultury z czasem i wspólnie spędzonymi chwila, myślą coraz bardzie podobnie. Im dłużej to trwa, tym silniej się to objawia. Powoduje to niejaką degradację danej osoby, w istotę słuchającą jedynie konkretnego typu muzyki, wszystkie swe ideały biorącą z tekstów piosenek i ubierającą się w z góry narzucony  styl.
W ten sposób osoba dążąca, do przejawianie swego indywidualizmu staje się marionetką ślepo idącą za sobie podobnymi, oraz za odtwórcami swej ulubionej muzyki.
 Pozwala to w łatwy sposób manipulować, takową jednostką, a ona nawet ie będzie tego podejrzewać.
              By była jasność nie chcę tu negować zarówno jakiejś konkretnej muzyki, lub gustu skierowanego na dany typ, gdyż samo w sobie nie jest to złe. Dążę jednak do apelu, o zachowanie umiaru i nie postrzeganiu świata wyłącznie przez pryzmat ubioru , czy słuchanej muzyki.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Black Jack część 4.

Yo ludzia!

Obiecałem dodawać wpis co sobotę, ale jak pokazał przykład ostatniego tygodnia moje obietnice na tym polu należy włożyć między bajki. Cóż konsekwencja i dotrzymywanie terminów nie są moimi najmocniejszymi stronami.


Przed wami kolejna część mojego rankingu, który wciąż cieszy się ( a raczej smuci ) ogromnym zainteresowaniem, wyrażony w zawrotnej liczbie komentarzy.

Aczkolwiek nikt na niego jawnie nie narzeka, a jak wiadomo głos ludu-głosem Boga. Także brak sprzeciwu uznają na milczące przyzwolenie mym hulankom i radosnemu pisaniu, na temat mi bliski.

Tyle tytułem wstępu, ale ranking sam nie dojdzie do końca, tak więc przed wami jego kolejna część.

12. Baldur's Gate 2



   Baldur's, tytuł niewątpliwie wielki. Przez wielu pretendowany do miana najlepszego cRPG-a w historii i choć osobiście typowałbym prędzej Tormenta (którego w zestawienie nie uświadczycie, gdyż zbyt krótko w niego grałem), lub Fallouta, to nie wolno mu odmawiać należytego szacunku.
    W zasadzie każdy istotny element RPG-a został wykonany wzorowo.
Jest interesująca fabuła, z odpowiednio dużym rozmachem, ciekawe postaci po obu stronach barykady (W tym miejscu należy wspomnieć, o pomyśle zapoczątkowanym w tym tytule, a mianowicie konfliktach pomiędzy członkami drużyny. Nie ograniczają się oni do słownych utarczek i są sytuacje, gdy bywa naprawdę gorąco.). Niezmiernie istotnym aspektem jest też muzyka, odpowiednio podniosła, by wyrazić wagę znaczenia i zmotywować gracza do kontynuowania przygody.
    Mamy tu też ciekawe zagadki, będące niewątpliwym smaczkiem, który docenią przede wszystkim mistrzowie gry, poszukujący nowych sposobów na gnębieni graczy.
    Krótko mówiąc to kawał naprawdę dobrego RPG-a.


11. Max Payne



   Miejsce jedenaste okupuje klasyk gier akcji. Nie oszukujmy się jednak, Maksymalny Ból był w swoim czasie zaledwie (a może jednak aż) bardzo dobrą grą akcji. Tytuł oferował nam solidną porcję akcji, osadzonej w różnorodnych i klimatycznych lokacjach.  Mieliśmy również świetna fabułę (przekazaną w formie komiksu), solidny klimat noir i wiele smaczków. To dosyć specyficzny tytuł, właśnie z tego powodu, gdyż nie ma wielu gier akcji, w których gracz chętnie poznaje fabułę.
    Cóż, jednak nie to było powodem popularności serii, a słynny bullet time. Efekt zapoczątkowany w Matrix'ie trafił na podatny grunt. Ciężko dziś znaleźć współczesną produkcję, pozbawioną tego bajeru.
Pojawia się on również w reklamach, jednak ten zabieg kończy się, jakże typową dla polskich reklam klapą.
    Warto również wspomnieć, iż Max Payne nie był pierwszym tytułem, w którym wykorzystano bullet time, jednak to on go spopularyzował.
     Z blogerskiego obowiązku muszę również wspomnieć o złej sławie jaką ta gra posiada z powodu polonizacji. Dość powiedzieć, że to chyba najgorzej spolszczony tytuł, z jakim miałem kontakt. Głos Radosława Pazury zupełnie nie pasuje do tytułowego policjanta, a stylizacja barwy głosu, w zamiarze utrzymania klimatu tytułu, nawet nie bawi, a woła o pomstę do nieba.
Kto wątpi niech odpali grę, lub poszuka w Internecie, fragmentu, gdy główny bohater odnajduje ciało żony ( nie jest to poważny spoiler, gdyż gracz dowiaduje się o tym na samym początku gry). Chyba każdy, kto miał wątpliwą przyjemność słyszeć słynne "nieeee", ma koszmary z powodu miernoty tego okrzyku.


10. Fallout 2


    
    "War, war never changes." 

   Ta najsłynniejsza fraza, pochodząca z "jedynki" chyba najlepiej oddaje nastrój pierwszych dwóch części. Przed graczem stają różnorakie zadania mające pomóc małej społeczności, do której należeliśmy w tym paskudnym, postapokaliptycznym  świecie.
   Zgodnie z hasłem wojna się nie zmienia, ale również ciągle trwa. Choć nikt już nie obrzuca nikogo bombami, to nie można powiedzieć, że nastał pokój. Wciąż są ludzie chętni uczynić bliźniemu, co im niemiłe, a czy lokalne sprzeczki i zatargi nie są konfliktami tyle, że na mniejszą skalę. 
   Świat ten nie należy do najbezpieczniejszych nie tylko z powodu ludzi. Również fauna i flora postanowiły zacząć walczyć  swoje prawa i czynią to z ogromną skutecznością.
   W takim o to świecie przychodzi naszemu bohaterowi wykonywać zadania, wydawałoby się samobójcze. Dodatkowym utrudnieniem było jego poprzednie życie w zamkniętej, na wpływy z zewnątrz społeczności. 
Zmusza to naszego, początkowo nieopierzonego młokosa do walki o przetrwanie, co czyni, często na pohybel wszelkim zasadom moralnym.
    Bez wątpienie pierwsze dwie części serii Fallout zasługują na miano najlepszego cRPG, jaki powstał.

   Taki mały P.S. Jak zapewne zauważyliście o ostatnim tytule pisałem bardzo ogólnikowo, mimo, iż znacznie różni się on od "jedynki". Jednak to miejscem, jest niejako hołdem dla obu tych tytułów, tak więc w tym miejscu możecie równie dobrze widzieć Fallouta 1. Gwoli informacji wybrałem drugą część cyklu, gdyż jest bardziej rozbudowana z dylogii i nie wiedzieć czemu, bardziej ją polubiłem.


Tym kończę kolejną część cyklu. Mam nadzieję, że kolejny wpis ujrzycie dosyć szybko, co aktualnie zależy od prędkości czytania przeze mnie książek i milionów czynników z lenistwem i weną, lub jej brakiem na czele.

W każdym razie czytać, komentować, zwracać uwagę na błędy i rozsyłać dalej w świat^^.

To do następnego wpisu. 


środa, 17 sierpnia 2011

Eksperyment.

Ten wpis bezie specyficzny, bo spróbuje napisać recenję filmu, no to ruszamy.



Dziś postanowiłem zmierzyć się z dziełem, powszechnie uznawanym za klasykę kina.

"Bezsenność sprawai, że nic nie jest realne."

Fight Club, bo o nim mowa opowiada historię, jednego z wielu pracowaników wielkiej firmy. Od typowego przedstawiciela tego typu pracy, głównego bohatera wyróżnia jego schorzenie. Jest nim bezsenność.
Co ciekawe rozwiązanie tego problemu następuje stosunkowo szybko, jednak nie ono jest sednem fabuły.
Ta zaczyna sie rozwijać właściwie od spotkania Tylera Durdena.

"Nie miałem jeszcze tak interesującego dawkowanego przyjaciela."

Tyler jest na tyle nietuzinkową personą, iż zasłużył na osobny akapit. Ten meżczyzna, trudniący się chyba każdą pracą, zarezerwowaną dla tych, którzy nie mieli szczęścia być szychami we współczesnym świecie, jest sprawcą wydarzeń, wokół których obraca się cała (pogmatwana zresztą) fabuła.
Bynajmniej nie jest on tak ceniony, za swą wszechstronność. Ten dosyć prosty człowiek, ma swoją filozofię życia niesamowicie silnie kolidującą z powszechnie uznawanym ładem. Ponadto, jako człowiek czynu postanawia naprawić świat. Oczywiście jako osoba nietuzinkowa, działa scecyficznie. Próżno więc szukać w filmie facetów noszących majtki na spodniach.
Wpływ Tylera jest niesamowicie silnie odczuwalny. To on jest inicjatorem wydarzeń wokół których toczy się akcja. Siła tej postaci, spotęgowana przez świetna grę aktorską Pitta, coraz silniej oddziałuje, na głównego bohatera, który coraz bardziej odchodzi w cień, stając się jedynie obserwatorem planu naprawy świata.

"Jak wielu innych, zostałem niewolnikiem instynktu samozadomowienia się."

Film ten zasługuje na swe zaszczyty nie tylko z powodu znakomitej fabuły, czy gry aktorskiej. Niezwykle istotny jest aspekt filozoficzny.
Główny bohater jest jednym z milionów pracowników wielkiej korporacji. To swego rodzaju stereotyp współczesnego człowieka, który nie był tak wyraźny w Polsce, gdy film wchodził na ekrany. Te 12 lat i zmiany, jakie zaszły nad Wisłą pozwalają lepiej zrozumieć główne przesłanie Podziemnego Kręgu.
Mamy tu do czynienia z ostrą krytyką konsumpcjonizmu, który zdążył się zadomowić i w naszym kraju. Standardy zachodnioeuropejskie i amerykańskie stały się również naszymi.
Pozwala to zrozumieć dlaczego i w jaki sposób Tyler walczył z panującym ładem.
Jest w tym również zawarte wytłumaczenie popularności tytułowych podziemnych kręgów. Ludzie, a szczególnie męższczyźni przyzwyczajeni do testowania swego charakteru stają się nie do końca tego świadomymi, aczkolwiek posłusznymi niewolnikami kapitalizmu. Indywidualizm staje się coraz bardziej rzadki. Nic więc dziwnego, że ci męższczyźni chcieli poznac swoje cechy, które były od nich coraz bardziej odległe z powodu ujednolicenia się w pracy, czy domu.
A coż lepiej pozwala nam poznać siebie, jeśli nie znajomość swego charakteru i bólu. Tą wiedzę kryje w sobie walka.

"Samodoskonalenie to masturbacja."

NIezwykle istotnym elementem tego tytułu jest muzyka. Widz wyraźnie odczuwa jej związek z wydarzeniami na ekranie. Jest ona tłem wydarzeń. Tylko tyle i aż tyle, bo bez niej film nie byłby taki sam. Została ona idealnie powiązana z fabułą, ani razu nie kolidując z klimatem filmu, a nawet go wzmacniając. No i to doskonałe kawałki z nurtu elektroniki, oraz rocka, szybko wpadające w ucho i nie pozwalające o sobie zapomnieć.

"Walka dawała nam poczucie zbawienia."

Niezwykle istotnym elementem są same walki. Choć wraz z rozwojem fabuły coraz bardziej tracą na znaczeniu, to ich wpływ jest silny, aż do ostatniej minuty.
Zasługują one to dwóm czynnikom: komentarzom głównego bohatera i oprawie. Znakomite zdjęcia, pokazujące nie tyle wymianę ciosów, co pojedynek charakterów zaklęty w pięściach wywołuje ogromne wrażenie. Zostaje ono spotegowane niesamowitymi efektami specjalnymi. Są one na tyle sugestywne, iż poruszyły mnie, mimo obejrzenia znacznej ilości filmów z gatunku gore. Tutaj złamany krew i plama krwi są niepokojąco realistyczne i to mimo odległego czasu, jaki minął od premiery.
Ogólnie efekty specjalne, zastosowane w tym tytule maja niezwykłą siłę, o czym świadczą właśnie walki, czy ostatnia scena.

"Poznałaś mnie w bardzo dziwnym momencie mego życia."

Fight Club jest filmem, który mogę każdemu szczerze polecić. Wysunę nawet odważne stwierdzenie, że to najlepszy film jaki kiedykolwiek obejrzałem.
Mamy w nim niebanalne przemyślenia na temat kapitalizmu, ukazane jako dialogi wspaniałych charakterów. Wszystko dopełniają niesamowite walki i hipnotyzująca muzyka.
Nie polecam tego filmu na lekki wieczorek ze znajomymi, gdyż zasługuje on na pełną uwagę.

10/10

P.S. Wszystkie śródtytuły sa oczywiście cytatami z filmu.

I jak wam sie podobało? Piszcie co sądzicie o tego typu tekstach. Chwalcie (bo to miłe), wytykajcie wady (bo to niezbędne do rozwoju), lub bluzgajcie (bo fajnie jest się ponabijać z czyjejś głupoty^^). Tylko nie zostawcie tego bez odzewu!

Postaram się pisać częściej, choc oczywiście reguralność nie była moją mocną stroną, to od teraz postaram się publikować jakiś wpis co najmniej co sobotę (choć może, gdy będzie czas i wena, częściej będę was męczył moją radosną "tfurczościom" xD ).

To do następnego wpisu.

środa, 10 sierpnia 2011

Avada Kedavra!!!!

Dzisiejszy wpis będzie, jak łatwo się zorientować po tytule, poświęcony Potterowi.

Przygodę z tym światem zacząłem, wraz z pierwszą częścią filmowej sagi. Razem z klasą byłem na niej w kinie. Ta znajomość trwała, aż do czwartej części. Niestety ( czy raczej w kontekście późniejszych wydarzeń, na szczęście ) piąta część została wyświetlona w wakacje, stąd też poznałem się z nią przelotnie, podczas jednego ze spotkać z koleżankami. Zakon Feniksa wywarł na mnie maksymalnie negatywne wrażenie, co zaowocowało rozstaniem z serią.

Przełom nastąpił mniej więcej w momencie premiery pierwszej części Isygnii. Wtedy postanowiłem zobaczyć, co ludzie widzą w tej serii i krótko mówiąc wsiąkłem. Z zajadłego wroga stałem się członkiem ogromnej rzeszy serii o nastoletnim czarodzieju.

Z tego też powodu wybrałem się do Olsztyna, z zamiarem obejrzenia zwieńczenia sagi, co zresztą uczyniłem.

Jeszcze przed obejrzeniem ostatniej, części powziąłem zamiar stworzenia tego wpisu.

Nie będę ukrywał, iż w moim życiu, podobnie jak w wielu innych Harry się pojawiał. Ta wyjątkowo dochodowa seria odcisnęła duże piętno, na całą ówczesną popkulturę.

Najciekawszy jest jednak fakt, iż seria, która swój sukces zawdzięcza dzieciom nie jest skierowana przede wszystkim do nich.
Jak zapewne każdy wie powszechna jest teza o ewolucji serii. Bynajniej nie jest to puste hasło, a niezaprzeczalny fakt.
Nastrój na kartach gęstnieje z każdym tomem, dojść do apogeum podczas bitwy o Hogwart.

Jednak ta seria to nie tylko żywot pewnego nastolatka, ale też trafna wizja społeczeństwa, opis totalitaryzmu i skarbnica wartości moralnych i przemyśleń natury czasem i filozoficznej. A wszystko to zaczęło się od przyjemnie beztroskiej bajki, którą czyta się wspaniale właśnie dlatego, że nie jest się dzieckiem.

Krótko mówiąc, jest to naprawdę wartościowa seria, do której napewno wróce jeszcze nie raz.

wtorek, 5 lipca 2011

Historia pewnego pijaka.

Yo ludzia!

Ci co tu jeszcze wytrwali, zdążyli zauważyć, że regularność nie jest moją najmocniejszą cechą, stąd też kolejny wpis, w tak krótkim odstępie czasu.

To ciekawe, a dla mnie osobiście wspaniałe, jak łatwo mnie natchnąć. Za dzisiejszy przypływ weny odpowiada suchy chodnik w parku, który przed deszczem ochroniło drewno ławki.
Od razu przepraszam za powtórzenia(jeśli się pojawią) i szereg uproszczeń. Są one spowodowane spontanicznością, towarzyszącą tworzeniu tego wpisu.
No to jedziem:

Wszyscy znali go, jako tego nędznego kloszarda, często upijającego się do nieprzytomności. Dla nielicznych, był on Sławkiem, grupa ta składała się głównie z jego kolegów po kieliszku. Jednak nie zawsze tak było.
Sławomir Wiśniewski, bo o nim mowa, był szanowanym mieszkańcem, swego rodzinnego miasta Ostowca Świętokrzyskiego.
Sprytnie wykorzystał nikłą, konkurencję w okresie transformacji i założył całkiem spory sklep z częściami do samochodów.
Wiodło mu się całkiem nieźle i jedynym poważniejszym problemem były częste kłótnie z córką. Przypominała swoją matkę, zachłanną, egoistyczną kobietę, z którą był w zasadzie z przyzwyczajenia, no i w końcu "co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela". Więc nie rozdzialał.
Sławomir nie wiedział do końca, co do niej czuje. Postanowił więc prowadzić swoje życie na zasadach, rządzących biznesem, w końcu dawało to wymierne kożyści, a przynajmniej nie powodowało, aż tak wielkich strat.
Naczelną zasadą był "spokój przede wszystkim". Nie ma sensu działać pochopnie, serce w końcu jest niezbyt wiarygodnym doradcą.
Dlatego też Elżbieta, jego żona mieszkała w zakupionym przez niego domu i dostawała milczącą zgodę, na wydawanie dużych pieniędzy, często bez sensu. Sławomir uważał, że problemy w domu są wyłącznie jego winą i sądził, iż jeśli Elżbieta dostanie to co chce będzie go kochać. Tak jak to dawniej czyniła.
Tak się jednak nie działo i właściciel sklepu nieraz zaciągał kredyt, na wakacje do ciepłych krajów dla swej żony i córki. Sam nie wylegiwał się na słońcu, bo cenił pracę i z chęcią sam stawał za ladą swojego sklepu.
Życie Sławomira, szybko stało się monotonnym ciągiem: praca, kłótnia w domu, praca, zachcianki kobiet, pożyczka, praca, spłacenie długu.
Wtedy, gdy Wiśniewski zaczął się przyzywczajać do tego ciągu wydarzeń i traktować go, jako naturalną kolej rzeczy, stało się coś co zniszczyło cały układ.
W Ostrowcu otworzono ogromny sklep z towarami, które sprzedawał Stanisław. Była to koejna filia ogromnej sieci.
Powstała bardzo szybko, bo odkupiono budynek, od jeden z wielu sieci supermarketów.
Ponadto nikt do końca nie wiedział, jaki typ sklepu ma powstać, wszelkie informacje uzyskiwano z często błędnych plotek.
W tym samym czasie Sławomir, czując zbliżające się zagrożenie postanowił poszerzyć asortyment swoich towarów, był to jednak ogromny błąd, który spowodował ogromne straty.
Był to czerwiec, więc żona z córką zarządały pieniędzy na kolejne wakacje. Wiśniewski wiedział, iż będzie to spory wydatek i długi są teraz ryzykownym posunięciem, ale rodzina jest najważniejsza i to o nią powinien dbać na pierwszym miejscu,a nie o firmę.
Pożyczkę pobrał szybko i sprawnie. Wtedy zaczęły się kłopoty.
Sklep Sławomira z każdym dniem odwiedzało coraz mniej klientów, w końcu nie uczęszczli do niego nawet dobzi przyjaciele właściciele.
I nadszedł termin spłaty.
Wisniewski nie miał pieniędzy, więc pistanowił zyskać na czasie biorąc kolejną pożyczkę. Powtsała w ten sposób sztuczna bańka pozornie tylko gwaratująca bezpieczeństwo, bo jej pęknięcie było nieuniknione. Nastąpiło to w momencie bankructwa sklepu. Dzień później(idealne wyczucie czasu rządowych papierów) przyszedł kolejny z kolei list ponaglający do spłaty pożyczki. Wpadł on w ręce Elżbiety, a ona zareagowała błyskawicznie. Szybki rozwód i łatwe pieniądze zdobyte dzięki intercyzie.
Sławomir zaczął sporo pić. Nigdy niue stronił od alkoholu, piwo było stałym elementem jego kolacji, a nieraz i obiadu. Dosyć często serwował sobie też Martini. Krótko mówiąc pił codziennie i sporo, ale nie był to problem, gdy miał pieniądze. Teraz pieniędzy nie było,a problem urastał do rozmiarów ogromnej katastrofy.
Sławomir postanowił jednak kupić wódkę. Dużo wódki. Przez kilka dni jego życie opierało się na piciu wody ognistej.
Jednak, gdy otrzeźwiał, a zasoby alkoholu się skończyły ujrzał nad sobą twarz komornika. Ten zabrał mu wszystko, z niekłamanym uśmiechem na twarzy.
Sławomir zabrał jedynie odrobinę pieniędzy jaka mu została i kilka kompletów ubrań i udał sie pod sklep, pod którym codziennie się upija z żalu i przyzywczajenia.


Każdy z nas spotyka na swej drodze pijaków. Zazwyczaj kontakt ogranicza się do pogardliwego spojrzenia. Warto jednak poznać lepiej tych ludzi, bo nie wszyscy są głupcami, których całe życie krąży wokół alkoholu. Są między nimi też ludzie przegrani, można nawet ktoś, kogo historia jest podobna do powyższej.

Oczywiście osoby i wydarzenia są fikcyjne.


Mały komunikat, od września będę się starał dawać przynajmniej jeden wpis w tygodniu, ale aktualnie na dwa miesiące blog zamilknie, bo jadę do pracy, gdzie raczej nie będę miał dostępu do komputera.

Jeśli ktoś się chce zaopiekować tym królestem, lub zwyczajnie pogadać, to niech pisze na tel (jesli ma mój nr), lub na gg, pod numer:10661286.
Mam gg na telefonie, więc będę się na nim dosyć często pojawiać.

To na razie.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Black Jack część 3.

Yo ludzia!
Po części, na prośbę Xardasssa^^, a po części z nudów, ponownie zakuwam mój umysł w kajdany i zmuszam go, by pisał(i nawet nie muszę używać bata, dobry niewolnik to jest to^^).
Szczerze mójwiąc dzisiejsza pogoda mnie z deczka usypia, więc nie mam zbytnio weny, a co za tym idzie, niebardzo jest o czym pisać. Dlatego też wygrzebałem z odmętów mego biurka ów ranking gier i właśnie opisze kolejne pozycje.

No to jedziemy z tym koksem.

15. Total Annihilation


Jak widać grafika zdążyła zaśmierdnąć naftaliną (co nie jest specjalnie dziwne, bo wydano ja w 1997 roku), lecz pechanika rozgrywki dalej jest wspaniała.
Powyższy tytuł to przyszłościowy RTS, szalenie nowatorski w momencie wydania, a i dziś niewiele mniej oryginalny.
W zasadzie można o nim powiedzieć wszystko, co o jakimjolwiek innym RTSie z tego okresu, więc skupię się na tych subtelnych detalach świadczących o wspaniałości tego tytułu.
Należą do nich: ograniczenie surowców do dwóch(całkiem realistycznie zdobywanych, bo np. enegrię tworzymy w elektrowniach, a metal uzyskujemy z wraków naszych i wrogich wojaków), którymi opałacamy koszt budowy jednostek i budowli, jednak, co bardzo ważne, płacimy za nie na bieżąco, a nie z góry.
Druga innowacją, jest kupowanie jednostek na sztuki przy praktycznym braku limitów(tzn. jakieś tam są ale rzędu kilku tysięcy).
No i ostatnia, chyba najważniejsza innowacja: kolejkowanie rozkazów.
W sytuacji, gdy jednym oddziałem kierujemy zwiad, dwoma innymi przypuszaczamy atak na wrogie oddziały, a w bazie tworzymy spore zaplecze, możliwość ogarnięcie całego tego chaosu, za pomocą zadań, które mają zostać wykonane w przyszłości, jest po prostu błogosławieństwem.
Krótko mówiąc TA jest świetnym, aczkolwiek wymagającym tytułem, a jeśli nie dostrzegasz zalet tych oryginalnych cech, to odpuść sobie ten tytuł, bo w twych żyłach nie płynie krew Napolena, czy innego Kutuzowa i dowódca byłby z ciebie mierny.

14. Warcraft 3


Tak się śmiesznie złożyło, iż jedyne stricte RTSy w tym zestawieniu znalazły się obok siebie.
Od razu mówię, iż ten tytuł w przeciwieństwie do TA, nie dostarcza żadnych nowych elementów rozgrywki, ale za to otrzymujemy świetną grę. 4 dosyć wyważone rasy(w moich oczach, troche zbyt słabe są orki, z powodu ich nędznego lotnictwa, ale z tym problemem walczono dodając im w dodatku nowe latające jednostki), świetny klimat no i wpasniała historia, zawierająca solidna dawkę epickości i nadzwyczaj sprawnie operująca klasycznymi (aż do bólu) motywami, takimi jak: przeobrażenie dobrego bohatera, czy ratowanie świata.
Warto jednak ten tytuł poznać, bo frajdy jest przy nim co niemiara, no i w sieci ma się on bardzo dobrze.
Ponadto atutem jest świetna polonizacja, ze znakomicie dobranymi głosami. Pozwala to na długo zapamiętać odzwyki poszczególnych jednostek i udowadnie, że choć Blizzard gry wydaje rzadko, to każdy ich tytuł jest dopracowany pod każdym względem(bo W3 jest uważany, za ich najgorszż grę).
"Praca, praca. Więcej pracy? "

13. Mount and Blade


Ta pozycja jest chyba najbardziej wyjątkowym tytułem na tej liście. Można ją potraktować, jako całkiem niezły symulator średniowiecznego feudalizmu (jedyne co bym zmienił to kościół, a dokładniej jego brak, choć patrząc na Medievala może to i lepiej, że nie pojawia się ten "główny upierdliwiec"). Możemy więc zostać wasale króla i podlizywać się mu, wykonując dla niego różne zadania. Jest to tyle opłacalne, iż za bóle pleców spowodowane częstym padaniem na twarz, nasz senior patrzy na nas coraz przychylniejszym wzrokiem, co przynosi bardzo wymierne kożyści w postaci władzy nad podbitymi wioskami.
Jakimi wioskami, może ktoś zapytać i w oczach takowej osoby zapłonie bardzo charakterystyczna żądza krwi.
Na taką reakcję mam tylko jeden komentarz: bracie/siostro taaak myślimy o tym samym^^.
Dochodzimy właśnie do powodu, dla którego swego czasu zagrywałem się w Mounta dosyć sporo i niechybnie to tego wspaniałego tytułu powrócę.
Nie trzeba być Holmesem(ale Watsonem warto^^), by zdać sobie sprawę, że latanie z listami po królestwie, czy zbieranie podatków nie należy do najciekawszych rzeczy rzeczy pod słońcem. Wtedy to dochodzimy do najciekawszego aspektu tytułu. Są nim bitwy.
Celowo nie nazwałem ich walkami, bo to słowo za słabo oddaje rozmach batalii. Tytuł pozwala nam dowodzić swym oddziałem i est to chyba jedyna gra w której postać gracza jest zalewie jednostką.
Zreszta słowa to za mało, by ukazać te przeżycia, których się zaznaje podczas spotkania z wrogiem.
Dość powiedzieć, że gdy gracz brał udział w szarży ponad stu konnych, przeciwko 4 razy większym siłom wroga, to jego postrzeganie świata gier ulega diametralnej zmianie.


Tym oto podsumowanim kończę ten wpis, a przed nam najlepsza dwunastka.

Jeszcze jedno:
http://www.formspring.me/ZAQ1992

Macie tu link do mego forspringa, na którego zapraszam wszystkich którzy chcą wiedzieć wszysko o mnie a boją się zapytać na łamach tego bloga^^.

piątek, 1 lipca 2011

Dziewiętnastka

Yo ludzia!

Dziś, jak niektórym z was wiadomo słońce zaświeciło na moją mordkę równo 19 lat temu, a więc jak nietruno stwierdzić obchodzę urodziny.

O ile sama ta uroczystość była dosyć kameralna i typowa(pizza i herosy z kumplem, choć to i tak lepsze ni picie wódy z szefem, jak to miało miejsce w tamtym roku), o tyle wiek jest na swój sposób wyjatkowy.
Dziewiętnastka. Straszny wiek, w którym człekowi bliżej do poważnie brzmiącej dwudziestki, niż do gówniarskiej osiemnachy.
Postanowiłem więc dokonać swoistego przeglądu swojego życia, a jego wynik mnie samego zaciekawił.
Otóż, mimo tragicznej samooceny i fury kompleksów muszę stwierdzić, iż przez ten stosunkowo krótki czas, dokonałem dosyć wiele.
Poznałem sporo osób, w tym kilka naprawdę wartościowych, napisałem kilka stron opisujących pojedyńcze scenki, lub opowiadania, założyłem dwa blogi, a jeden aktualnie uśpiłem(choć dziś doznał on chwilowego przebudzenia^^).
Napisałem kilka wierszy, sporo się śmiałem i płakałem, koachałem mocno, romantycznie i zaznawałem równie silnych zawodów.
Posiadłem pasje. Wiele pasji.
No i co najważniejsze stworzyłem swój świat, w którym czuję się dobrze.
Dochodzi jeszcze ogólna teoria na temat nieskończoności, filozofia sensu życia, ustrój polityczny i rewolucję, która pochłonęła mnie całym sercem.

Mogę więc powiedzieć, iż już czegoś dokonałem. W końcu piszę tu, a wy mnie czytacie.
Teraz pozostaje jeszcze mój główny życiowy cel-życie z pióra.

Moim marzeniem i sense mego życia jest pisanie. Kocham je z całego serca i dąże do sytuacji, gdy to mój tekst będzie druowany i to on mnie uchroni od głodu.
Można pomyśleć, iż są to puste słowa, lecz ktoś na ten blog wchodzi, więc jakąś bazę początkową posiadam^^.

Ostatni sprawa, bom zmęczony.
Dzięki, że nie składaliście mi tu, na facebookowy wzór życzeń. Byłoby to kiczowate i nieszczere, a najwaspanialszym dla mnie prezentem, będzie wasze odwiedzanie, tego bloga i komenty^^. No i postaram się, mimo swego wieku, dalej być uchachanym gówniarzem, jarającym się fantastyką i anime,. No i oby czas mnie nie zmienił zbyt mocno, czego życzę wam i sobie.


To cześć wam do następnego wpisu.

sobota, 25 czerwca 2011

Black Jack część 2.

Yo ludzia!

Kontunuujmy więc ten na cholerę komukolwiek potrzebny ranking, który, stwierdzając po ilości komentarzy do pierwszej części(a raczej ich braku), jest przez was normalnie ubóstwiany ^^.

18. Total Overdose



Jeśli szukacie, ambitnej fabuły, niejednoznacznych postaci i głębokich uczuć, to omijajcie ten tytuł szerokim łukiem.
W Total Overdose mamy do czynienia z bezmyślną jatką w najczystrzej postaci. By była jasność, jakaś tam fabuła podobno istnieje, ale szczerze mówiąc kogo ona obchodzi.
Ten tytuł oferuje nam wyczynianie możliwość wyczyniania takich akrobacji, że nie zdziwilibyśmy się, gdyby główny bohater okazał się nieślubnym dzieckiem Neo i Maxa Payne'a.
Ponadto z czasem(a dokładniej z każdą zebraną specjalną znadźką) nasz heros otrzymuje możliwość dzierżenia coraz to różniejszych broni w dwóch sztukach naraz(każda do jednej ręki). Dochodzą jeszcze specjalne wspomagacze, lub przyzywanie pomocników jak choćby facet przebrany w szkieleta z Bazooką - typowy strój na święto zmarłych w Ameryce Łacińskiej(niestety oficjalnie bez Bazooki).
Dodajmy jeszcze spory arsenał, jaki dzierży główny bohater i naprawdę wiele rzeczy robiących duże boom.
Całość umieśćmy w klimatach meksykańsko podobnych i już mamy ogónie wyobrażenie o Totalnym Przedawkowaniu.
Ta gra ma wielkie cojones!

17. Medieval: Total War
Zacznę od pewnego spostrzeżenia, na temat gier, a konkretniej ich tytułów. Czemu każdy ich człon jest pisany z wielkiej litery, ani to poprawne, ani wpływające na odbiór. Osobiście obstawiam, iż twórcy leczą w ten sposób swoje komleksy(wiecie: człon, wielka litera) ;-).


Co do powyższego tytułu. Jest to jedna z gier, z serii Total War, która pozwala nam wcielić się we Władcę Bardzo Złego I Silnego (lub trzecirzędnego władykę, ale nie czepiajmy się szczegółów), który toczy bitwy, wysyłając na rzeź kwiat rycerstwa(czytaj: tą nędzną hałastrę).
Ogólne rzecz ujmując, gracz wciela się w króla, lub innego shoguna(wszystko zależy od czasów i miejsca, w którym się toczy akcja danego tytułu z serii). Mamy za zadanie przekształcić nasze państwo w potęgę, zarówno gospodarczą, jak i militarną, czy terytorialną. W tymże celu wykorzystujemy wszelkie dostępne sposoby, takie jak choćby ożenki z właściwymi osobami, ale także zabójstwa.
Jak łatwo zauważyć, na drodze, do utworzenia naszego mocarstwa w Starym Świecie/Japonii/ na świecie, stoją inne państwa, a nie zawsze jest miło i nie wiedzieć czemu, nasi kochani sąsiedzi nie są zbyt skorzy do oddawania nam swych ziem. Taka sytuacja prowadzi do wybuchu wojen, a te się równoznacze z prowadzeniem tego, co tygrysy kochają najbardziej czyli bitew.
Ciekawym i nowatorskim pomysłem (jak na czasy pierwszego tytułu), było ukazanie oddadziału, jako grupy jednostek. Wierzcie mi niewiele rzeczy jest piękniejszych, od widoku garstki naszych dzielnych wojaków, goniących uciekające w panice jednostki wroga.
Kolejnym atutem gry jest wątpliwy walor edukacyjny, za jaki można uznać zrozumienie władców państw zaborczych (szczególnie cara). Otóż po zajęciu nowych ziem, wchodzących w skład naszego Najpotęzniejszego Imperium Wszechczasów, często wybuchają bunty. Sytuacja nie jest tragiczna, chyba, że postanawiamy zwiększać swój prestiż jedynie za pomocą bismarckowskiej koepcji krwi i żelaza(co wyżej podpisany z niekłamaną przyjemnością czynił). Wtedy morale mieszkańców naszgo państwa nie są zbyt przychyle aktualnej władzy. Prowadzi to do masowych buntów, które są naprawde upierdliwe. Szczerze mówiąc, między innymi dzięki tej grze zrozumiałem, jak bolesnym wrzodem byliśmy na rzyci Rosji. Ba! nawet zacząłem współczuć carom, że muszą się z nami męczyć(choć trzeba to uznać za sprawiedliwość losu, w końcu wiedzieli w co się pakują. Inna sprawa, że początkowo Katarzyna II nie była przychylna zaborom).

16.Painkiller


Jedyna polska gra w tym zestawieniu. Pogromca Serious Sama.
Szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć cokolwiek odkrywczego o tym tytule, gdy nic odkrywczego w nim nie ma. Gra polega na mordowaniu hord wrogów, jednak jest w niej kilka naprawdę wspaniałych pomysłów.
Pierwsze pirmo: klimat.
Akcja Painkillera dzieje się w przedsionku piekła, trudno więc się dziwić, iż swych bojów nie będziemy toczyć na kwiecistych łąkach.
Nie jest to jednak tanie epatowanie mrokiem, jakże popularne ostatnim czasy(szczególnie wśród emo). Lkacje są oryginalne, nierzadko klimaty zachaczają o lekką psychodelę(vide mój ulubiony psychiatryk-choć w takiej lokacji trzeba się naprawde mocno postarać by nie była klimatyczna).
Drugie primo: bossowie.
Naszym zadaniem (prócz kreaturobójwsta oczywiście^^) jest dotarcie do Lucyfera i dosyć mocne wyłożenie mu naszych racji rakietnicą między oczy. Aby jednak nie było za łatwo Wielki Zły Szefu(nie mylić Małym Złym Ex-premierem ^^) wysyła rzecz(czwartą, a nawet wpół do piątej xD) swych sługusów. Ich rola w zasadzie ogranicza się do stwierdzenia mięso armatnie, aczkolwiek raz na jakiś czas przyjdzie nam zmierzyć się z jednym z najsilniejszych poddanych Złego.
Są oni pieruńsko silni, ogromni(co widać na zamieszczonym do tej gry screenie) i dosyć wredni. Naszym zadaniem jest odnalezienie słabego punktu tegoż bydlaka i wyprucie w niego ilość amunicji porównywalną z przeciętnym uzbrojeniem małego garnizmonu.
Ogólnie bossowie są potężnymi bydlakami, którzy, aż sie proszą by wypruć z nich ich demoniczną posokę, a to ogromny plus.
Ostatnie primo: bronie.
Kolesie z People Can Fly mają nieźle pomieszane w głowie. Najlepszym tego dowodem jest właśnie oręż jakiego używamy. Wprawdzie zdarzają się pojedyńcze typy "normalnej broni" to mają one pewne fajne włąściwości(np. minigun, który może strzelać jak rakietnica-jeeee^^). Jednak nic nie przebija dwóch śliczontek- tytułowego Painkillera, którym jest, bardzo mile rozcinająca wrogów piła(nazwa też w sumie pasuje, bo po kontakcie z nią niemożliwym jest, aby wróg odczuwał ból-lub cokolwiek innego), druga piękność to słynna kołkownica. Broń ta działa w zasadzie, jak shotgun, jednakże strzela kołkiem. Wierzcie mi ta teoretycznie kosmetyczna zmiana ma ogromny wpływ na wysoki poziom fajności Painkillera.
Każdy kto choć raz przybił wroga kołkiem do ściany, będzie wiedział, jaką moc ma ta broń, a reszta musi tego jak najszybcie spróbować.
Krótko mówiąc, jeśli miałaby być jedna rzecz, dla której warto Painkillera odpalić, to jest nią właśnie kołkownica.

Na tym kończę drugą część cyklu. Prosze was o komentarze, co do mojego stylu, jak i treści, no i podrzucajcie fajne filmy,muzykę, gry i komiksy, bo jestem na głodzie, a to w wakacje nie jest dobra rzecz.

To do następnego wpisu.