sobota, 29 marca 2014

Czysta, czy czystsza?

Niedawno swoją premierę miało "300: Początek imperium". Sequelo–prequelo-spin-off historii o najsłynniejszym krzykaczu współczesnego kina i jego trzystu kumplach kulturystach, uzbrojonych w zaostrzone kawałki metalu. Owi wojacy byli prekursorami straży granicznej, nie pozwalając wejść do Sparty ludności perskiej, której agresja nie ograniczała się do zażartych dyskusji podczas targowania ceny dywanów. Akcja choć spektakularna okazała się być nieudaną i Spartanie rozpoczęli wykonywać ostatnią posługę wobec swojego kraju. Jako nawóz oczywiście.

Film przyjął ciekawą koncepcję. Ekranizacja komiksu na podstawie słynnej bitwy nie musiała się przejmować wiernością historyczną. Ponadto narracja przypominająca mit pozwalała na radosny przesadyzm, jednocześnie nie popadając w autoparodię.
Że co? Że niby ubicie wielkiego szarżującego zwierza z rogiem na czole, celnym rzutem włócznią jest niemożliwe?
Paanie, nie takie rzeczy robiło się ze szwagrem po wódce!

Ostatecznie dostaliśmy nadzwyczaj dobry, napakowany po same granice testosteronem film. Były krwawe walki, charyzmatyczni przywódcy, naprawdę niebezpieczni wrogowie, w końcu były też cycki! 300 na pewno nie zasługuje na miano wielkiego dzieła. Z seansu nie wyciągamy żadnej mądrości. Ot nie-tak-bardzo głupia rozrywka, idealna do obejrzenia wieczorem z kumplami przy piwie
(nawet kolorystycznie trunek ten idealnie pasuje, spójrzcie na zabarwienie filmu).

Jak więc wytrzymuje porównanie dwójka? W końcu tak wysoki poziom jakościowy nie jest łatwy do uzyskania w przyjętej konwencji. Ano niejednoznacznie. Teoretycznie mamy tu wszystkiego więcej, jednak wiele zależy od podejścia. Ale po kolei.

Wojna grecko-perska trwa. Armie wciąż się ścierają. Tym razem przenosimy się na wybrzeża Salaminy, będące świadkiem starcia śmiesznie słabej floty greckiej pod przewodnictwem Temistoklesa z morską potęgą Persji dowodzoną przez Artemizję. Wprawdzie niejako przy okazji pojawia się wątek Sparty i przemiany Xerxesa, ale są one marginalne w kontekście całego filmu. Sparta została wpleciona do scenariusza tylko po to, aby mniej rozgarnięci widzowie wiedzieli, że to wciąż ta sama kampania wojenna. Beznadziejny "niespodziewany" zwrot akcji w wykonaniu sił dowodzonych przez żonę już martwego Leonidasa (Gorgo Lannister, czy jak jej tam było) z litości pominę.
Wątek Xerxesa jest jeszcze "lepszy". Otóż dowiadujemy się, że aby zostać bogiem wystarczy wpaść z wizytą do Mietka z Efezu, czy innego lokalnego filozofa i zanurzyć się w podłej jakości trunku, który nasz myśliciel sobie spokojnie pędzi w swojej jamie. Jeśli jednak boskość to dla nas za mało, możemy rozważyć karierę w NBA bo wspomniana kąpiel ma efekt uboczny w postaci przemiany w dwu i pół metrowego murzyna.
Brzmi głupio? Jasne! Ale umówmy się. Nikt nie idzie na 300 oczekując wybitnej fabuły.

Nie trudno zauważyć, że jestem jednym z tych którzy podczas seansu (szczególnie blockbusterów) "wyłączają mózg". Nie dopatrzyłem się większych nielogiczności w "Avengersach", koncepcja muru w "Pacific Rim" lekko mnie uwierała, a "Terminatora 2" łykam bez przepicia. Oglądanie nowych "300" niestety tego wymaga, a nawet sporo więcej. Tu nie wystarczy wyjąć mózg i schować go do kieszeni. Nawet wtedy idiotyzmy ranią dotkliwie i kąsają co chwilę bo nielogiczności jest bez liku.
Jeśli ktoś przyjmie taką porcję bez problemu to zazdroszczę podejścia i współczuję nadzwyczaj niskich standardów.
Przykład pierwszy z rzędu. Co robicie gdy dowodzicie flotą statków rzuconych na pewną śmierć i właśnie płonących na morzu? Wskakujecie na waszego wierzchowca, który płynie pieskiem (konikiem?) po to tylko, aby zaraz wskoczyć na wrogą jednostkę.

Samym dowódcom również warto się bliżej przyjrzeć. Otóż mamy cudownie przerysowaną Artemizję i nudnie jęczącego Temistoklesa, który z braku US Raju na mapach ówczesnego świata postanawia zbudować własny poprzez wykrzykiwanie patriotycznych hasełek, niepozostawiających widza obojętnie. Rodzą one ciężkie dylematy pokroju "wybuchnąć śmiechem, czy zapłakać nad ich miernotą".
Bohaterowie są niegodni pucować leonidasowych sandałów i choć wyczyny Artemizji jeszcze ogląda się przyjemnie, to Temistokles powoduje jedynie zgrzytanie zębów. Jak można z głównego bohatera zrobić taką nijaką łajzę, która najchętniej kucnęłaby gdzieś w kącie i zapłakała, bo ci źli Persowie ukradli jej zabawki?
Mamy jeszcze Xerxesa, ale to kolejny przykład zmarnowanego potencjału. Facet idzie, przemienia się w boga, staje w kilku ujęciach do trailera i znika, by co jakiś czas mignąć na drugim planie. Żeby było ciekawiej (w myśl chińskiego przekleństwa "obyś żył w ciekawych czasach!") komiks będący podstawą adaptacji nazywa się Xerxes i o dziwo tytułowy władca odgrywa w nim niemałą rolę!

Nic to! Skoro już oglądamy film to przebolejmy te wady i skupmy się na aspekcie audio-wizualnym. Ten jakże istotny w "jedynce" i tu daję radę. Wprawdzie Początek imperium utrzymany jest w diametralnie różnej kolorystyce względem poprzednika, jednak można to łatwo wytłumaczyć. Prezentując starcie morskie średnio pasowałyby złoto-czerwone barwy, kojarzące się z pustynią.
Również dźwiękowi nie można niczego zarzucić. Muzyka jest odpowiednio podniosła, dobrze podkreśla nastrój filmu. Niestety niedługo po seansie nie byłem w stanie zanucić któregokolwiek z utworów. Ot sprawna, choć rzemieślnicza robota.

W końcu dochodzimy do esencji filmu, czyli walk. Tu podobnie jak w "300" kończyny latają, a krew tryska we wszystkie strony, co widz może wyraźnie zauważyć, bo starcia są przedstawiane w spowolnionym tempie charakterystycznym dla poprzednika. Bitwy jak i poprzednio są grupą pojedynków dziejących się w tym samym momencie, jednak tym razem nie mamy wrażenia, że oglądamy nieco większą ustawkę niż zwykle. Rozmach został zachowany i niejednokrotnie świetne ujęcia pozwolą poczuć widzowi ogrom działań.
Same efekty również stoją na wysokim poziomie. Jasne, zdarzy się czasem słabo animowana juha, ale to na szczęście nieliczne wyjątki od mięsistej reguły.

To właśnie dzięki powyższym film może dawać i daje ogrom frajdy. Możliwe, że bawiłem się na nim lepiej, niż podczas pierwszego seansu z "300". Niestety Początek imperium zabijają liczne idiotyzmy i nijakie postaci przewijające się pomiędzy kolejnymi uderzeniami sił. Dlatego zapewne do nowych "300" nie wrócę, może przypomnę sobie parę bitew. Tego samego nie mogę powiedzieć o wyczynach Leonidasa i spółki, którzy z porównania wychodzą zwycięsko i nawet zyskali na wartości po zestawieniu z ułomnym bratem.

Ocena: 6/10 (Nieco nadciągane, jeśli nielogiczności w filmach cię rażą odpuść sobie seans i obniż ocenę o co najmniej jedno oczko. Reszcie ostrożnie polecam, choć wiele osób może uznać pieniądze wydane na bilet do kina, za wyrzucone w błoto.)

P.S. Ogromna prośba! Zagłosujcie na profil z linku zamieszczonego poniżej. Z góry wielkie dzięki! :-)

https://alexlua.see.me/exposure2014


czwartek, 13 marca 2014

Bajanie na ekranie

Jak zapewne większość z was wie jestem graczem. Na szczęście nie takim prawdziwym, według komentarzy na stronie cd-action ("buahaha jesteście gupi karzdy prawdziwy gracz ma już asasina!!!!1111"). Może to i lepiej, ale nie o tym chciałem tu napisać. Otóż ostatnio pratycznie w ogóle nie grałem. Nie chciało mi się, a i z czasem było ciężko. Jedynie czasem spędzałem dzień z Civilization V, czy też zabijałem z kumplami zombiaki w Left 4 Dead 2. Ot przysłowiowe jaskółki i fundament przekonania, że jeszcze nie wydoroślałem do końca, co zresztą mnie bardzo cieszy.

Przechodzę już do meritum bo jak zapewne zauważyliście, daję się wciągnąć w uroki offtopów. Ostatnio wróciłem do Baldur's Gate'a 2 z nadzieją ukończenia (w końcu! Wiem, to wstyd nigdy nie przejść Baldura. Już sypię sobie na głowę popiół!) tego jakże zacnego tytułu. Gram sobie radośnie, pierwsze godziny mijają, aż tu nagle doznaję szoku.
Postanowiłem obskoczyć pewien dworek tak bardzo nieistotny dla fabuły, że twórcom nie chciało się tworzyć do niego questa. Ot typowa lokacja, kilku przeciwników z którymi wymieniamy ze dwa zdania nim skrzyżujemy swe miecze. Wszystko szło dobrze (nie szło, ale za którymś razem zwyciężyłem. Pewnie padli z litości widząc miernotę mego skilla), trup ściele się gęsto, a podłoga tonie we krwi, że aż dywanom nie pomoże nowy Vanish. Krótko mówiąc świat kolejny raz został uratowany przez naszego herosa z immunitetem na oskarżenia o ludobójstwo. Bycie dobrym w świecie fantasy nie jest łatwe.
No więc szwendam się po pomieszczeniu i jak na wzór cnót wszelakich przystało okradam co tylko się da. Otwieram kolejną z kolei skrzynkę, a tu nagle zonk! Moja postać uruchomiła jakąś podrzędną pułapkę, która szybko i skutecznie sprowadziła bohatera do parteru. Oczywiście strzeliłem na grę około tygodniowego focha, połączonego z przekleństwami i nerwowym papierosem zaraz po zgonie.

Odczekałem swoje i wróciłem do gry. Ze względu na brak czasu gram około dwie godziny dziennie i bawię się świetnie.
Jasne, mógłbym w tym miejscu zauważyć, że gry przez te wszystkie lata stały się łatwiejsze, że ze względu na casuali muszą być przystępniejsze, tylko po co? Każdy obeznany z tematem doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc nie warto tworzyć swego rodzaju mantry marud z tych truizmów. Zastanawia mnie jednak pewien aspekt owego uproszczenia.
Przy pewnej recenzji przeczytałem, że "gry się teraz przeżywa, a nie pokonuje" (cytat z pamięci, wybaczcie nieścisłości). Super! Tylko dlaczego jako gracz o pewnym stażu odczuwam tu pewien zgrzyt.
Wspomnianą lokację pamiętałem. Mniej więcej wiedziałem czego mam się tam spodziewać i skorzystałem z poradnika jedynie by odnaleźć ją na mapie. Warto dodać, że od ostatniej próby przejścia tego klasycznego RPGa minęło już kilka lat. Gdy natomiast próbuję sobie przypomnieć trylogię Mass Effecta, odnajduję jedynie wspomnienia początków i zakończeń każdej części plus kilka detali, a i to niedokładnie. Warto nadmienić, że przeszedłem te gry około rok temu.

Z czego to wynika? Cóż, specjalista ze mnie żaden, ale wysnułem pewną teorię. Otóż gry stanowiące wyzwanie zmuszają do ciągłej koncentracji, bo każdy, nawet najdrobniejszy błąd jest wykorzystywany przeciwko tobie. Cały czas trzeba kombinować, szukać haczyków i grać nieczysto, ale skutecznie. Dlatego stare tytuły nie są popularne wśród współcześnie pojmowanych graczy i trudno im się dziwić. Mało kto ma dziś czas by zapoznawać się z historią trwającą nierzadko kilkadziesiąt godzin, gdzie byle podrzędne zadanie zazwyczaj zajmuje kupę czasu. Dlatego gry robi się krótsze, łatwiejsze i przyjemniejsze w odbiorze. Przecież głównie chodzi o poznanie historii.
Jednak poszliśmy w tym ułatwianiu życia gracza nieco za daleko. Jeśli bowiem gra jest wręcz irytująco łatwa to po co skupiać się na fabule? Przecież w dialogu nie kryją się istotne informacje, a nawet jeśli, to ważne miejsca znajdziemy wyraźnie oznaczone na mapie i opisane w dzienniku. Lekko, łatwo i przyjemnie. Dlatego wystarczy dialogi czytać po łebkach, iść tam, gdzie nam każą i walczyć w sposób przewidziany przez twórców, a gra praktycznie przechodzi się sama.

Chcę zostać dobrze zrozumiany. Nie krytykuję ułatwień i zmian jako czegoś złego, przeciwnie. Uważam jednak, że w kwestii udogodnień przesadziliśmy. Czasem przecież odrobina wyzwania nie zaszkodzi.
Każda skrajność jest zła i walcząc z jedną nie popadajmy w kolejną.