piątek, 25 kwietnia 2014

Percepcja

Widzę piękny świat. Słońce świeci na błękitnym niebie, przyozdobionym pojedynczymi obłokami. Ogrzewa uśmiechnięte twarze rzesz młodych ludzi. Ludzi idealnych, bez jakiejkolwiek skazy, których bród się nie ima.
Z pobliskiej knajpki wyłania się grubawy właściciel radośnie witający przechodniów. Otwarte drzwi przepuszczają skoczną muzykę, nadającą krokom ludzi tanecznej płynności.

Innym razem dostrzegam ulice zasypane gruzem. W pobliżu wraków samochodów dostrzegam ruch. To spazmy bólu targające zmasakrowaną ofiarą. Pobliscy żołnierze jednak nie zwracają na to uwagi. Są zajęci mordowaniem i gwałceniem lokalnej ludzkości.
Oddalam się. Lecę po niebie na którym kłębią się czarne, gęste chmury. Dolatuję do wysokiego budynku. Ściana pomalowana na biało jest pokryta zaciekami. Widzę okno, przez które dostaję się do ogromnej sali pełnej ludzi. Ludzi w pięknych garniturach, tak kontrastujących ze szpetnymi, zapitymi mordami. Usta wykrzykują słowa zawarte we wzroku pełnym nienawiści. Ciągłe kłótnie i krzyki. Wzajemne oskarżenia są ciskane na prawo i lewo, byleby uderzyć jak najmocniej, jak najcelniej.

Mam dosyć! Wyłączam telewizor i widzę prawdziwy świat. Typowy pokój, typowego miasta. Wszystko szare, gdzieniegdzie rozjaśnione, gdzieniegdzie przyciemnione, ale wciąż nijakie.
Proza życia dopada mnie jak innych, mimo wszelkich starań by ją zwalczyć. Staram się. Mocno.
Wiem, świata nie zmienię, ale mogę zmienić swoje małe uniwersum. Walczę z szarością po to tylko by dni nie zlewały się w jedność. Próbuję nowych rzeczy, poznaję nowe smaki, otwieram się na nowe doznania.

Nie ma sensu patrzeć na świat globalnie. I tak niczego się nie zmieni. Zamiast tego lepiej naprawiać swoje własne życie, nie ignorować, ale też nie poświęcać się rutynie. Kto wie, może te małe zmiany przerodzą się w wielką rewolucję. W końcu największe góry są zbudowane z malutkich kamyczków.

Może to się nie uda. Może świat wciąż będzie poruszał się swym torem wystawiając do nas język. Tylko co z tego skoro nawet wtedy będziemy żyli ze świadomością spełnienia, przeżyjemy swój czas z uśmiechem na twarzy, a przecież chyba o to w życiu chodzi.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Tomek w krainie studentów.

Krótka historia. Pewnego czwartku wracałem do domu. Korzystając z okazji postanowiłem przy okazji wyrzucić śmieci. Zbliżając się do kontenera zauważyłem dwie sylwetki grzebiące w śmietniku. Ot pewnie lokalne pijaki szukają butelek i puszek, które spieniężą by mieć za co kupić trunki. Jak się okazało była to para na oko koło pięćdziesiątki.
Myślę sobie, normalna rzecz. Nie mieszkam na miasteczku od wczoraj i potłuczone butelki, czy smród moczu "zdobiące" akademik w sobotnie poranki przyjmuję za coś normalnego, czemu więc mieliby mnie dziwić ci "poszukiwacze skarbów"?
Ignorując tych ludzi pozbyłem się śmierdzącego balastu, jednak ciekawość wzięła nade mną górę. Szybki rzut oka pozwolił stwierdzić, że wygrzebali jakiś świecznik i książki! Jakby tego było mało mężczyzna wyznał ze wzruszeniem
- "Tomek w krainie kangurów"! Nie czytałem tego od trzydziestu lat!

Abstrahując od poziomu przygód Tomka na lądach wszelakich, cała sytuacja była dla mnie przerażająca. Ot w miejscu gdzie studenci, rzekoma elita kraju wyrzuca swe śmiecie trafiają książki, które później są wyjmowane i traktowane z pobożnym szacunkiem przez wychudzonych, śmierdzących ludzi.
Czemu są winni ci ostatni? Nie mieli szczęścia w życiu? Przeszli przez piekło? Nie posiadali odpowiednich kontaktów? Nie wiem, wiem jednak, iż prezentują oni większą wartość, niż ci którzy nimi wzgardzili.

No cholera, przecież książki to największe dobro. Okładki skrywają mądrości spisywane przez setki lat na papier. To dzięki nim zaszliśmy tu, gdzie teraz jesteśmy. To właśnie one pozwoliły nam przestać być tylko zwierzętami, dzikimi bestiami wyślącymi jedynie o zaspokojeniu swych najniższych instynktów.
Czym stajemy się odrzucając nasze dziedzictwo? Tępymi kukłami zdolnymi jedynie do ataków skierowanych wobec ślepo oddanych innym krzykaczom, niż ci, którym sami hołdujemy?

Poziom czytelnictwa w Polsce i nie tylko jest na śmiesznie niskim poziomie. Oddajemy się prostym rozrywkom bo tak prościej i wygodniej. Czy naprawdę musimy zidiocieć jako ludzie by w końcu dostrzec naszą wewnętrzną pustkę i czy wtedy już nie będzie za późno?

Czytajcie książki! Tylko tyle i aż tyle.

P.S. Wszystkim którzy zagłosowali na wspomniany w zeszłej notce profil serdecznie dziękuję. Udało się wykonać zadanie i spełnić marzenie osoby, która na to zasłużyła. Nowa gwiazda zabłysła na niebie w niewielkim stopniu, ale zawsze, rozświetlając ciemność nocy. :-)

sobota, 29 marca 2014

Czysta, czy czystsza?

Niedawno swoją premierę miało "300: Początek imperium". Sequelo–prequelo-spin-off historii o najsłynniejszym krzykaczu współczesnego kina i jego trzystu kumplach kulturystach, uzbrojonych w zaostrzone kawałki metalu. Owi wojacy byli prekursorami straży granicznej, nie pozwalając wejść do Sparty ludności perskiej, której agresja nie ograniczała się do zażartych dyskusji podczas targowania ceny dywanów. Akcja choć spektakularna okazała się być nieudaną i Spartanie rozpoczęli wykonywać ostatnią posługę wobec swojego kraju. Jako nawóz oczywiście.

Film przyjął ciekawą koncepcję. Ekranizacja komiksu na podstawie słynnej bitwy nie musiała się przejmować wiernością historyczną. Ponadto narracja przypominająca mit pozwalała na radosny przesadyzm, jednocześnie nie popadając w autoparodię.
Że co? Że niby ubicie wielkiego szarżującego zwierza z rogiem na czole, celnym rzutem włócznią jest niemożliwe?
Paanie, nie takie rzeczy robiło się ze szwagrem po wódce!

Ostatecznie dostaliśmy nadzwyczaj dobry, napakowany po same granice testosteronem film. Były krwawe walki, charyzmatyczni przywódcy, naprawdę niebezpieczni wrogowie, w końcu były też cycki! 300 na pewno nie zasługuje na miano wielkiego dzieła. Z seansu nie wyciągamy żadnej mądrości. Ot nie-tak-bardzo głupia rozrywka, idealna do obejrzenia wieczorem z kumplami przy piwie
(nawet kolorystycznie trunek ten idealnie pasuje, spójrzcie na zabarwienie filmu).

Jak więc wytrzymuje porównanie dwójka? W końcu tak wysoki poziom jakościowy nie jest łatwy do uzyskania w przyjętej konwencji. Ano niejednoznacznie. Teoretycznie mamy tu wszystkiego więcej, jednak wiele zależy od podejścia. Ale po kolei.

Wojna grecko-perska trwa. Armie wciąż się ścierają. Tym razem przenosimy się na wybrzeża Salaminy, będące świadkiem starcia śmiesznie słabej floty greckiej pod przewodnictwem Temistoklesa z morską potęgą Persji dowodzoną przez Artemizję. Wprawdzie niejako przy okazji pojawia się wątek Sparty i przemiany Xerxesa, ale są one marginalne w kontekście całego filmu. Sparta została wpleciona do scenariusza tylko po to, aby mniej rozgarnięci widzowie wiedzieli, że to wciąż ta sama kampania wojenna. Beznadziejny "niespodziewany" zwrot akcji w wykonaniu sił dowodzonych przez żonę już martwego Leonidasa (Gorgo Lannister, czy jak jej tam było) z litości pominę.
Wątek Xerxesa jest jeszcze "lepszy". Otóż dowiadujemy się, że aby zostać bogiem wystarczy wpaść z wizytą do Mietka z Efezu, czy innego lokalnego filozofa i zanurzyć się w podłej jakości trunku, który nasz myśliciel sobie spokojnie pędzi w swojej jamie. Jeśli jednak boskość to dla nas za mało, możemy rozważyć karierę w NBA bo wspomniana kąpiel ma efekt uboczny w postaci przemiany w dwu i pół metrowego murzyna.
Brzmi głupio? Jasne! Ale umówmy się. Nikt nie idzie na 300 oczekując wybitnej fabuły.

Nie trudno zauważyć, że jestem jednym z tych którzy podczas seansu (szczególnie blockbusterów) "wyłączają mózg". Nie dopatrzyłem się większych nielogiczności w "Avengersach", koncepcja muru w "Pacific Rim" lekko mnie uwierała, a "Terminatora 2" łykam bez przepicia. Oglądanie nowych "300" niestety tego wymaga, a nawet sporo więcej. Tu nie wystarczy wyjąć mózg i schować go do kieszeni. Nawet wtedy idiotyzmy ranią dotkliwie i kąsają co chwilę bo nielogiczności jest bez liku.
Jeśli ktoś przyjmie taką porcję bez problemu to zazdroszczę podejścia i współczuję nadzwyczaj niskich standardów.
Przykład pierwszy z rzędu. Co robicie gdy dowodzicie flotą statków rzuconych na pewną śmierć i właśnie płonących na morzu? Wskakujecie na waszego wierzchowca, który płynie pieskiem (konikiem?) po to tylko, aby zaraz wskoczyć na wrogą jednostkę.

Samym dowódcom również warto się bliżej przyjrzeć. Otóż mamy cudownie przerysowaną Artemizję i nudnie jęczącego Temistoklesa, który z braku US Raju na mapach ówczesnego świata postanawia zbudować własny poprzez wykrzykiwanie patriotycznych hasełek, niepozostawiających widza obojętnie. Rodzą one ciężkie dylematy pokroju "wybuchnąć śmiechem, czy zapłakać nad ich miernotą".
Bohaterowie są niegodni pucować leonidasowych sandałów i choć wyczyny Artemizji jeszcze ogląda się przyjemnie, to Temistokles powoduje jedynie zgrzytanie zębów. Jak można z głównego bohatera zrobić taką nijaką łajzę, która najchętniej kucnęłaby gdzieś w kącie i zapłakała, bo ci źli Persowie ukradli jej zabawki?
Mamy jeszcze Xerxesa, ale to kolejny przykład zmarnowanego potencjału. Facet idzie, przemienia się w boga, staje w kilku ujęciach do trailera i znika, by co jakiś czas mignąć na drugim planie. Żeby było ciekawiej (w myśl chińskiego przekleństwa "obyś żył w ciekawych czasach!") komiks będący podstawą adaptacji nazywa się Xerxes i o dziwo tytułowy władca odgrywa w nim niemałą rolę!

Nic to! Skoro już oglądamy film to przebolejmy te wady i skupmy się na aspekcie audio-wizualnym. Ten jakże istotny w "jedynce" i tu daję radę. Wprawdzie Początek imperium utrzymany jest w diametralnie różnej kolorystyce względem poprzednika, jednak można to łatwo wytłumaczyć. Prezentując starcie morskie średnio pasowałyby złoto-czerwone barwy, kojarzące się z pustynią.
Również dźwiękowi nie można niczego zarzucić. Muzyka jest odpowiednio podniosła, dobrze podkreśla nastrój filmu. Niestety niedługo po seansie nie byłem w stanie zanucić któregokolwiek z utworów. Ot sprawna, choć rzemieślnicza robota.

W końcu dochodzimy do esencji filmu, czyli walk. Tu podobnie jak w "300" kończyny latają, a krew tryska we wszystkie strony, co widz może wyraźnie zauważyć, bo starcia są przedstawiane w spowolnionym tempie charakterystycznym dla poprzednika. Bitwy jak i poprzednio są grupą pojedynków dziejących się w tym samym momencie, jednak tym razem nie mamy wrażenia, że oglądamy nieco większą ustawkę niż zwykle. Rozmach został zachowany i niejednokrotnie świetne ujęcia pozwolą poczuć widzowi ogrom działań.
Same efekty również stoją na wysokim poziomie. Jasne, zdarzy się czasem słabo animowana juha, ale to na szczęście nieliczne wyjątki od mięsistej reguły.

To właśnie dzięki powyższym film może dawać i daje ogrom frajdy. Możliwe, że bawiłem się na nim lepiej, niż podczas pierwszego seansu z "300". Niestety Początek imperium zabijają liczne idiotyzmy i nijakie postaci przewijające się pomiędzy kolejnymi uderzeniami sił. Dlatego zapewne do nowych "300" nie wrócę, może przypomnę sobie parę bitew. Tego samego nie mogę powiedzieć o wyczynach Leonidasa i spółki, którzy z porównania wychodzą zwycięsko i nawet zyskali na wartości po zestawieniu z ułomnym bratem.

Ocena: 6/10 (Nieco nadciągane, jeśli nielogiczności w filmach cię rażą odpuść sobie seans i obniż ocenę o co najmniej jedno oczko. Reszcie ostrożnie polecam, choć wiele osób może uznać pieniądze wydane na bilet do kina, za wyrzucone w błoto.)

P.S. Ogromna prośba! Zagłosujcie na profil z linku zamieszczonego poniżej. Z góry wielkie dzięki! :-)

https://alexlua.see.me/exposure2014


czwartek, 13 marca 2014

Bajanie na ekranie

Jak zapewne większość z was wie jestem graczem. Na szczęście nie takim prawdziwym, według komentarzy na stronie cd-action ("buahaha jesteście gupi karzdy prawdziwy gracz ma już asasina!!!!1111"). Może to i lepiej, ale nie o tym chciałem tu napisać. Otóż ostatnio pratycznie w ogóle nie grałem. Nie chciało mi się, a i z czasem było ciężko. Jedynie czasem spędzałem dzień z Civilization V, czy też zabijałem z kumplami zombiaki w Left 4 Dead 2. Ot przysłowiowe jaskółki i fundament przekonania, że jeszcze nie wydoroślałem do końca, co zresztą mnie bardzo cieszy.

Przechodzę już do meritum bo jak zapewne zauważyliście, daję się wciągnąć w uroki offtopów. Ostatnio wróciłem do Baldur's Gate'a 2 z nadzieją ukończenia (w końcu! Wiem, to wstyd nigdy nie przejść Baldura. Już sypię sobie na głowę popiół!) tego jakże zacnego tytułu. Gram sobie radośnie, pierwsze godziny mijają, aż tu nagle doznaję szoku.
Postanowiłem obskoczyć pewien dworek tak bardzo nieistotny dla fabuły, że twórcom nie chciało się tworzyć do niego questa. Ot typowa lokacja, kilku przeciwników z którymi wymieniamy ze dwa zdania nim skrzyżujemy swe miecze. Wszystko szło dobrze (nie szło, ale za którymś razem zwyciężyłem. Pewnie padli z litości widząc miernotę mego skilla), trup ściele się gęsto, a podłoga tonie we krwi, że aż dywanom nie pomoże nowy Vanish. Krótko mówiąc świat kolejny raz został uratowany przez naszego herosa z immunitetem na oskarżenia o ludobójstwo. Bycie dobrym w świecie fantasy nie jest łatwe.
No więc szwendam się po pomieszczeniu i jak na wzór cnót wszelakich przystało okradam co tylko się da. Otwieram kolejną z kolei skrzynkę, a tu nagle zonk! Moja postać uruchomiła jakąś podrzędną pułapkę, która szybko i skutecznie sprowadziła bohatera do parteru. Oczywiście strzeliłem na grę około tygodniowego focha, połączonego z przekleństwami i nerwowym papierosem zaraz po zgonie.

Odczekałem swoje i wróciłem do gry. Ze względu na brak czasu gram około dwie godziny dziennie i bawię się świetnie.
Jasne, mógłbym w tym miejscu zauważyć, że gry przez te wszystkie lata stały się łatwiejsze, że ze względu na casuali muszą być przystępniejsze, tylko po co? Każdy obeznany z tematem doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc nie warto tworzyć swego rodzaju mantry marud z tych truizmów. Zastanawia mnie jednak pewien aspekt owego uproszczenia.
Przy pewnej recenzji przeczytałem, że "gry się teraz przeżywa, a nie pokonuje" (cytat z pamięci, wybaczcie nieścisłości). Super! Tylko dlaczego jako gracz o pewnym stażu odczuwam tu pewien zgrzyt.
Wspomnianą lokację pamiętałem. Mniej więcej wiedziałem czego mam się tam spodziewać i skorzystałem z poradnika jedynie by odnaleźć ją na mapie. Warto dodać, że od ostatniej próby przejścia tego klasycznego RPGa minęło już kilka lat. Gdy natomiast próbuję sobie przypomnieć trylogię Mass Effecta, odnajduję jedynie wspomnienia początków i zakończeń każdej części plus kilka detali, a i to niedokładnie. Warto nadmienić, że przeszedłem te gry około rok temu.

Z czego to wynika? Cóż, specjalista ze mnie żaden, ale wysnułem pewną teorię. Otóż gry stanowiące wyzwanie zmuszają do ciągłej koncentracji, bo każdy, nawet najdrobniejszy błąd jest wykorzystywany przeciwko tobie. Cały czas trzeba kombinować, szukać haczyków i grać nieczysto, ale skutecznie. Dlatego stare tytuły nie są popularne wśród współcześnie pojmowanych graczy i trudno im się dziwić. Mało kto ma dziś czas by zapoznawać się z historią trwającą nierzadko kilkadziesiąt godzin, gdzie byle podrzędne zadanie zazwyczaj zajmuje kupę czasu. Dlatego gry robi się krótsze, łatwiejsze i przyjemniejsze w odbiorze. Przecież głównie chodzi o poznanie historii.
Jednak poszliśmy w tym ułatwianiu życia gracza nieco za daleko. Jeśli bowiem gra jest wręcz irytująco łatwa to po co skupiać się na fabule? Przecież w dialogu nie kryją się istotne informacje, a nawet jeśli, to ważne miejsca znajdziemy wyraźnie oznaczone na mapie i opisane w dzienniku. Lekko, łatwo i przyjemnie. Dlatego wystarczy dialogi czytać po łebkach, iść tam, gdzie nam każą i walczyć w sposób przewidziany przez twórców, a gra praktycznie przechodzi się sama.

Chcę zostać dobrze zrozumiany. Nie krytykuję ułatwień i zmian jako czegoś złego, przeciwnie. Uważam jednak, że w kwestii udogodnień przesadziliśmy. Czasem przecież odrobina wyzwania nie zaszkodzi.
Każda skrajność jest zła i walcząc z jedną nie popadajmy w kolejną.

czwartek, 27 lutego 2014

5 rzeczy za które kocham Islandię


Jakże często słyszymy, że ktoś chce uciec z tego (bardzo) delikatnie mówiąc zwariowanego kraju. Czemu więc nie obrać za cel podróży cudownej wyspy jaką jest Islandia. Poniżej podam 5 powodów dla których warto pomyśleć nad wyborem wspomnianej wysepki, szczególnie gdy mróż jest nam niestraszny.
W tym momencie chciałoby się przestrzec przed napływem wszelkiej maści hołoty, która skutecznie zniszczyłaby magię tego miejsca. Chciałoby, ale po co? Oni zapewne niewiele czytają, a już na pewno nie tykają tego bloga. Cóż, anafabetyzm wtórny też ma swoje zalety.


1.Kultura.
Na Islandii żyje około 350 tysięcy osób. To mniej niż mieszkańców Lublina. Co ciekawe 10% Islandczyków jest pisarzami, dodajmy do tego muzyków, filmowców i innych twórców szeroko pojętej sztuki, a dojdziemy do wniosku, że mówimy o istnym skupisku twórczym. Niewiele miejsc na Ziemii zdołało osiągnąć taki wynik, a zdecywoana większość z nich nie ma innych zalet tej uroczej wyspy.
Dodatkowo ilość nie wpływa na jakość. Islandzkie dzieła są wyjątkowe, niepowtarzalne. Wpływa na to mnóstwo czynników niedostępnych innym miejscom na świecie. Gdzie bowiem jest odczuwalna tak silna magia połączona z umiłowaniem i pokorą wobec przyrody? Najmocniej odczuwa się tej gamy emocji słuchająć tamtejszej muzyki. Björk, Sigur Rós, czy Sólstafir potrafią zaczarować słuchacza. Jeśli ciebie ta muzyka nie rusza najpewniej jesteś nieczułym bydlakiem, torturującym koty (które, jak wiadomo każdy kocha) i nie chcę cię znać.


2.Społeczeństwo.
Zapewne większość czytających tę notkę słyszało historię policjanta, który PIERWSZY RAZ musiał użyć broni, zastrzelił przestępcę i PRZEPROSIŁ za swój czyn. Świat w którym coś takie zachowanie byłoby powszechne wygladałby o wiele wspanialej. MIelibyśmy miejsce pełne zrozumienia gdzie ludzie rzeczywiście zasługują na swoje miano. Nie są jedynie inteligentniejszymi zwierzętami. Niby to takie oczywiste, jednak jakże rzadko spotykane.
Ponadto jeśli nie mieszkasz w Reykjavíku, czy innym wiekszym skupisku ludzi najpewniej w zasięgu wzroku nie ma ani jednej osoby. Możesz zapomnieć o upierdliwym sąsiedzie i jego fetyszu wiercenia w weekendy. O tej wrednej babie mieszkającej dwa piętra nad tobą i lustrującej każdy twój ruch przed blokiem. Czy też o tym małym gnojku bez przerwy rzucającym kamykami w twoje szyby wraz z kolegami. Nastaje dla ciebie czas ciszy, spokoju, z dala od ludzi, którzy swoim zachowaniem inspirują twoje myśli o ludobójstwie.
Cholera, oni mają nawet stolicę elfów!


3.Środowisko.
Co tu dużo mówić, kamień na kamieniu. Ale jak te kamienie są cudownie ułożone. Tworzą majestatyczne bloki skale delikatnie porośnięte trawą, pomiędzy którymi płyną lśniące potoki. Zimą jest jeszcze lepiej bo cały krajobraz pokrywa biały puch, który na wybrzeżu jest nieustannie oblewany przez fale Oceanu Atlatyckiego. Mało jest równie pięknych miejsc, w których potężne żywioły uczą człowieka pokory.
Dodajmy jeszcze gejzery, dzięki którym niektórzy w końcu będą mogli użyć zwrotów "wytrysk" i "zachwyt dziewczyny" w jednym zdaniu. Fajnie, co nie?


4.Magia.
Islandczycy doskona zdają sobie sprawę z uroku ich kraju. Dowodem na to są niestety tylko planowane słupy wyskiego napięcia przypominające giganty. Są ludzie (w tym wyżej, czy raczej z boku podpisany), którzy zrobiliby wiele by zbaczyć te cuda na własne oczy. Niestety nie ma lekko. Isladnczycy bowiem starannie dbają o wizerunek swej wyspy znacznie ograniczając liczbę odwiedzin przez turystów w roku.
W tym uwielbieniu swej ojczyzny potrafią się posunąć nawet do zablokowania budowy drogi swietrdzając, że naruszy to terytoria elfów. Głupi powód? Jasne, ale jednocześnie uroczy.


5.Koty?
Co nasze kochane futrzaki mają wspólnego z Islandią? NIe wiem, zapewne nic. Jeśli jednak ci to nie pasuje, nie lubisz kotów i nie rozumiesz za co tyle osób je uwielbia to jak wspomniałem już cię nie lubię! Dla ciebie nie są ani, koty, ani tym bardziej Islandia!

P.S. Oczywiście żadne ze zdjęć nie należy do mnie. Wielbmy Google grafikę!

piątek, 21 lutego 2014

Gadanie o Islamie

Niedawno na Joe Monsterze pojawiły się zdjęcia zwykłych, niepasujących do stereotypu mieszkańców islamistycznego kraju. Jako gorący zwolennik równości i tolerancji chciałem napisać tu o normalności, jakże sprzecznej z naszym postrzeganiem tych ludzi w naszej kulturze. Chciałem ich odciąć od szalonych przywódców, przedstawiających światu złe oblicze wiary. Przecież w Biblii też są wersety określające kobiety jako gorsze istoty i nawołujące do nawracania ogniem i mieczem. Chciałem zedrzeć demoniczną maskę, przedstawić tych ludzi tak ludzko, jak tylko się da.
Chciałem, ale nie mogę.

Zapewne każdy słyszał o licznych protestach mniejszości (które są mniejszościami w coraz mniejszym stopniu) islamistycznej w krajach europejskich. Wymuszenia na lokalnych władzach, zamachy i barbarzyńskie praktyki są mocno nagłaśniane przez media, których niezależność i niszowość ograniczają się tylko do tytulatury, którą sobie nadali.
Jasne, każdą informację, każdy fakt można przedstawić na wiele sposób. Każdy z nich skupi się na innym aspekcie, przez co dojdzie do skrajnie różnych wniosków. Żeby było "śmieszniej" każde źródło mówi na podstawie tych samych faktów i jest równie wiarygodne (manipulację zostawmy w spokoju, od każdej reguły znajdą się wyjątki). Niestety nasz świat to nie matematyka, gdzie dwa i dwa zawsze równa się cztery.

Świat nie jest czarno-biały. Ta stara prawda nie straciła aktualności. W myśl tej idei każda skrajność jest zła i ułomna, bo i ludziom delikatnie mówiąc daleko do doskonałości. Tylko co zrobić gdy każdy napotkany facet w turbanie potencjalnie chce cię zabić? Teoretycznie można zakazać wstępu wszystkim, jednak jest to spoglądanie na świat przez różowe okulary dodatkowo zawężające pole widzenia. Natomiast szersze ujęcie problemu i poznanie go z różnych perspektyw nie pozwala na tak ograniczone działanie, a paranoja trwa.

To jedna z tych sytuacji, z których nie ma dobrego wyjścia. Klasyczny wybór między mniejszym, a większym złem, tym trudniejszy, gdy pozbywamy się jakże wygodnego egoizmu i wychodzimy z zaspokajaniem potrzeb ponad własne "ja". Wtedy decyzja przestaje być, aż tak oczywista. Nienawiść i przemoc już nie są aż tak kuszące.
Zawsze przecież będą ludzie kochający i nienawidzący nas z wielu różnych powodów. Nigdy nie wiemy z której strony nastąpi atak, a ciągłe tego rozpatrywanie jest najgorsze. Cieszmy się więc naszym szczęściem, bo kto wie, co przyniesie następny dzień.

Czasami ignorancja jest cnotą.

środa, 12 lutego 2014

Seks, kłamstwa i filmiki na YouTube.

http://www.youtube.com/watch?v=2YeJXSRXI5M&feature=youtu.be



Zapewne każdy widział już powyższy filmik. Sam odkryłem go stosunkowo niedawno, co jest dziwne w kontekście rewelacji regularnie pojawiających się na mojej tablicy na facebooku. Nie o tym jednak chciałem napisać.

Oczywiście link do wypowiedzi gimnazjalistki również udostępniłem. Kilka osób obejrzało, kilka się zbulwersowało i skomentowało. Ot typowy filmik w Internecie, który oglądamy i o którym błyskawicznie zapominamy. Jednak jest w nim coś intrygującego. Jeśli bowiem ocenić zachowanie bohaterki filmiku przez pryzmat historii, czy biologii to nie powinno nas nic dziwić. Przecież podczas nagrywania miała ona około czternaście lat. Czyli wcale niemało patrząc przez pryzmat choćby średniowiecza.
Cóż więc sprawia, że podczas oglądania budzi się w nas strażnik moralności niewiele ustępujący w swej waleczności temu z Teksasu?
Kultura? Jasne, niech jednak pierwszy rzuci kamieniem ten, kto w wieku lat -nastu myśli miał czystsze niż pranie w reklamach.

To co w filmiku zaskakuje to nie treść, a forma za pomocą której nasza jakże doświadczona czternastka opisuje swe (jak się okazuje wydumane) łóżkowe, czy raczej ławkowe przygody. Skąd jednak się ona wzięła?
Nie będzie sensacją gdy za głównego winnego uznam Internet. Ma on mnóstwo wad i zalet których nie warto tutaj wymieniać. Sami zapewne znacie większość z nich. Skupmy się na cesze odpowiedzialnej za tę postępującą wulgaryzację obecną nie tylko w filmikach gimnazjalistek, ale i w życiu codziennym.

Dawniej człowiek był związany konwenansami panującymi w grupie do której należał. Musiał się ubierać, mówić i zachowywać zgodnie z przyjętymi regułami. Cóż więc miał zrobić biedny, gdy odnalazł w sobie pewne odchylenie od normy, zakłócenie często sprzeczne z zasadami według których postępują jego towarzysze? Najzwyczajniej w świecie ukrywał się ze swoją odmiennością, szczególnie w czasach gdy wszelkie odstępstwa z brodawkami na czele zwalczano całkiem skutecznie serwując ludziom płonące stosy i inne rozrywki.

W tym momencie pojawił się Internet. Bóstwo odwagi, namaszczające nas swymi kilobajtami na sekundę. Nagle ludzie mogli zobaczyć co jest za horyzontem. Zauważyli mnóstwo podobieństw i różnic o których wcześniej nie mieli pojęcia. Zaczęli mówić, czy wręcz krzyczeć co myślą i czują. Społeczne kajdany zostały zrzucone na rzecz absolutnej wolności i tylko kwasu brak. Jednak coś poszło nie tak. Jak zwykle przesadziliśmy.

Już Witkacy zauważył, że rewolucja ogranicza się jedynie do zmiany osób na stołkach. Czym więc jest zrzucanie z piedestału starych, zakurzonych, ale ideałów i nieobsadzanie niczym zaistniałej pustki? Póki co mamy radosny wartościowy anarchizm spod znaku kotów, cycków i memów.
Wszystko pięknie, wszystko fajnie, ale co by się stało gdyby Internet nagle przestał działać? Pewnie wielu z was pomyśli, że to niemożliwe, nierealne. Sam z informatyki jestem laikiem, ale wiem, że nie istnieje on fizycznie, więc zapewne można go jakoś wyłączyć (jeśli się mylę sprostujcie mnie w komentarzach).

Tylko co wtedy?
Starych ideałów już nie mamy bo nimi wzgardziliśmy, natomiast nowych z pychy, lenistwa i wielu mniej lub bardziej istotnych powodów nie stworzyliśmy. Dlatego pamiętajmy o tym w co wierzyli i co szanowali nasi przodkowie. Tylko tyle i aż tyle, a kto wie, może to właśnie dzięki tej pamięci zachowalibyśmy własną tożsamość jako ludzie i członkowie różnych społeczności. W końcu tworząc przyszłość należy pamiętać o przeszłości.