piątek, 26 października 2012

O blogu, w blogu, w ramach bloga.

Pisanie bloga to strasznie niewdzięczne zajęcie. Człek musi się produkować by zaspokajać potrzeby pięknych umysłów i … Stop!
Te wątpliwej urody (a raczej niewątpliwej brzydoty) rozumki i tak tego nie kupią. Jeśli człowiek nie pisze rozrywkowo (czytaj: nie robi z siebie błazna), lub nie porusza takich ważnych tematów, jak porównanie tuszów do rzęs, praktycznie nie ma szans na zaistnienie w szerszej świadomości.
I jeśli osoba pisząca mówi, że jej na tym nie zależy, zwyczajnie kłamie. Pewne wyjątkowo naiwne/pyszne/żyjące marzeniami (niepotrzebne skreślić) jednostki idą o krok dalej. Aspirują oni bowiem do statusu co najmniej nowych wieszczy narodowych, których dzieła należałoby uznać za epopeje i tłumy winny przed nimi klękać.
Również samo pisanie bloga nastręcza człowiekowi problemów. O czymś bowiem trzeba pisać, a nikt nie chce czytać, że autor jadł kanapkę z dżemem (jeśli prowadzisz fotoblog i jesteś ładna/łatwa/na zdjęciach widać cycki ten argument może ci się wydać nieco dziwny). Niestety nasz mały „tfurca” nie ma w zwyczaju codziennie uczestniczyć w jakimś wyjątkowo ciekawym lub spektakularnym wydarzeniu. A szkoda, bo ciekawie by brzmiały notki osoby znudzonej takowymi.
Załóżmy jednak, że nasze „internetowe literackie objawienie” zasiadło do pisania. Nachodzi wtedy euforia. Bloger złapał samego Boga za nogi i tworzy. Tworzy wpis niebanalny i poruszający. Czy coś może pójść nie po myśli autora? Ano może.
Słowa początkowo tak wspaniale spływające do notatnika pojawiają się coraz rzadziej. Zdania nie chcą przekazywać pożądanej treści. Siły i wena już dawno gdzieś zniknęły, a co najgorsze herbata jest zimna. Niestety trzeba trzymać się ustalonych terminów, które wciąż zbliżają nieubłaganie się.
Można wprawdzie zignorować czytelników i pisać gdy się chce i o czym się chce. Takowy autor chętnie uznaje to za przejaw swej artystycznej duszy, która nie pozwala mu poddawać się takim błahym sprawom, jak terminy. W rzeczywistości mamy jednak do czynienia ze zwykłym leniem i bucem. Swoją drogą sam niestety jestem takowym, no ale po to są złe nawyki, aby było co zwalczać.
Załóżmy jednak, że postanawiamy podjąć heroiczny bój z własnymi słabościami i piszemy. Idzie nam to nad wyraz opornie, ale się nie poddajemy i słowa powoli rozwijają treść naszej notki. Zdania powstają w ogromnych bólach, ale powstają i w końcu kończymy. Zadowoleni z dobrze wykonanego obowiązku czytamy powstałe dziełko w celu korekty.
Zapewne myślicie, że po tych poprawkach tekst jest gotowy i autor szczęśliwy. A dupa! (Swoją drogą miło klnąć na blogu, szczególnie, że nie jest on adresowany dla dorosłych :-) ).
W czasie lektury orientujemy się bowiem, iż cała notka nie ma sensu. Treść, którą miała przekazać, gdzieś uleciała, a całość przypomina miernie sklecony stek bzdur.
Nie ma jednak czasu, ni sił, aby to poprawiać. Wrzucamy więc naszą parodię interesującej notki na bloga i niech się dzieje wola nieba.
Czy nie można jednak czegoś z tym zrobić? Ano można i najlepszym wyjściem jest bliski kontakt z najlepszym przyjacielem człowieka, a w szczególności artysty, mianowicie pół litrem wódki. Niestety nasz kompan jak na towarzysza niedoli przystało nie pociesza nas za darmo. Cena jest dosyć wysoka i każdy musi sam wykalkulować sobie opłacalność tej znajomości.
Można też ulżyć swej duszy i rzucić w czorty tą grafomanię, a czas jej poświęcony przeznaczyć na jakieś konstruktywne hobby np. sklejanie modeli. Rozwinie to naszą cierpliwość, uspokoi nas i świat zyska kilka ładnych modeli.
Gwoli informacji sam wybrałem trzecią, najbardziej paskudną drogę. Otóż nie mam zamiaru na razie kończyć pisania (co gorsza na trzeźwo) i jeszcze długo będziecie musieli znosić moje wypociny. No, ale to już wasz problem a nie mój. :-)


P.S. Kto by pomyślał, że spontaniczne spisanie bzdurnych myśli w rytm disco-polo puszczanego w mieszkaniu nade mną może być tak przyjemne. :-)

niedziela, 21 października 2012

Niech mi ktoś wyjaśni

Rozumiem, że nie każdy się zachwyca Dostojewskim, czy Lemem. „Ulisses” i „Mistrz i Małgorzata” nie należą do książek, które czytamy do poduszki, lub podczas jazdy autobusem.
Te i wiele innych to pozycje będące przeciwieństwem stwierdzenia „łatwe, proste i przyjemne”. To zrozumiałe, że większość ludzi po nie nie sięga.
Niech mi ktoś jednak wytłumaczy, czemu książki operujące biednym językiem, opisujące bohaterów płaskich, niczym kawałek kartonu, się tak dobrze sprzedają.


Mówię o cyklu „Zmierzch” i książce „Piędziesięciu twarzach Greya” (która zresztą wywodzi się z fan-fica opisującego wydarzenia ze świata błyszczącego wampira).
Żeby ich fenomen był ciekawszy swą sprzedaż zawdzięczają one targetowi niespecjalnie gustującego w literaturze, a mianowicie nastolatek i kur domowych.
Jeśli się jednak temu bliżej przyjrzeć to wszystko jest logiczne. Owe dziewczyny i kobiety sięgają przede wszystkim po harlequiny, aby poczytać o wspaniałych romansach, których one nie uświadczą w rzeczywistości. Biorą więc tytuły znane i z braku „czytelniczego wyrobienia” kupują słabe pozycje.


Dlatego mam prośbę do wszystkich. Czytajcie i kupujcie dobre książki!!! Nie muszą być stadium ludzkiej psychiki, nie muszą zmieniać waszego światopoglądu. Niech mają pewną wartość, choćby rozrywkową.
Tylko tyle i aż tyle wystarczy, aby rynek wydawniczy książek, a więc część naszej kultury, nie zalewał nas produktami miernymi.

niedziela, 14 października 2012

Studia

Studia to niesamowity czas. Jesteśmy już dorośli. Możemy więc robić wszystko, ale za każdy czyn ponosimy odpowiedzialność. Jednocześnie wciąż w jakimś stopniu rodzice się nami opiekują, dają pieniądze na życie, czy choćby jedzenie. Również uczelnie inaczej wpajają nam wiedzę. Nikt bowiem się nami nie przejmuje. Tylko od nas samych zależy czy i z jakim skutkiem zaliczymy kolejne sesje. Da się to odczuć szczególnie na wykładach, które w większości są dobrowolne. Ponadto wiele osób, szczególnie na kierunkach humanistycznych ma dużo wolnego czasu. Czasu, który jak dla mnie jest w jakimś stopniu marnowany. Zapewne każdy zna stereotyp studenta wiecznie przymierającego z głodu, bo całą kasę wydał na alkohol. Nie wziął się on znikąd i choć mocno wyolbrzymiony ma podstawy w rzeczywistości. Wielu studentów spędza bowiem czas na nieustannym imprezowaniu z przerwami na sesję (albo i bez tych przerw). Nie twierdzę, że to jest złe. Sam chętnie piję alkohol, kac nie jest mi obcy. No ale ileż można? Studia są wyjątkowym okresem w życiu każdego człowieka. Mamy ogromne pokłady energii i sporo czasu na jej wykorzystanie. Czemu więc się tak ograniczać? Czy nie lepiej byłoby spróbować wielu nowych, wspaniałych rzeczy? Sam zajmuję się między innymi penspinningiem, wspinam się, rysuję, piszę, a w przyszłości planuje zająć się slacklinem i milionem innych. Dlatego ciągłe chlanie w moim przekonaniu byłoby zwyczajnym marnotrawstwem tego czasu. Warto więc się nie ograniczać i czerpać przyjemność ze wszystkiego, a nie tylko ograniczać się do jednego jej typu. P.S. Jak nietrudno zauważyć znów nastąpiła przerwa w dostarczaniu wpisów na bloga. Mógłbym w tym miejscu tłumaczyć się pobytem na MFK, czy dosyć paskudnym przeziębieniem, które mnie dopadło i byłaby to prawda. Jednak główną winę za to ponosi tylko i wyłącznie moje lenistwo. Dlatego też postanawiam publikować tu wpisy co najmniej raz w tygodniu. Będą się one pojawiać w weekendy, a jeśli coś mnie wyjątkowo zainteresuje i/lub ogarnie mnie nagły przypływ weny, to napiszę coś więcej. Te dodatkowe wpisy będą się pojawiać bez jakiejkolwiek reguły.